Z prof. dr. hab. Piotrem Jaroszyńskim, kierownikiem Katedry Filozofii Kultury Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego oraz wykładowcą Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu, rozmawia Marek Żelazny
Od wielu lat zachęca Pan Profesor Polaków do tego, aby "patrzyli na rzeczywistość", czyli innymi słowy, by przyglądali się i zajmowali sprawami, które mają realny wpływ na ich życie oraz na byt całego Narodu. Jak postrzega Pan sytuację, w jakiej się Polska obecnie znajduje?
- Nasze państwo na najważniejszych szczeblach władzy zarówno ogólnokrajowej, jak i regionalnej, działa tak, jakby nie było państwem suwerennym, odpowiedzialnym za dobro swoich mieszkańców, i to w perspektywie pokoleń. Dominują naciski międzynarodowe, a więc interesy obcych państw lub organizacji, a wszystko przy aprobacie krótkowzrocznego egoizmu rządzących, dla których głównym zmartwieniem jest to, jak utrzymać się przy władzy przez kolejny rok. Co to za państwo? Z punktu widzenia politycznego jest to państwo przynajmniej półkolonialne, natomiast z punktu widzenia cywilizacyjnego jest to odmiana bizantynizmu, ponieważ tożsamość tego tworu wyznacza administracja i przepisy, które są narzędziem panowania nad społeczeństwem, a nie środkiem do tworzenia i uczestniczenia wszystkich we wspólnym dobru.
Do niepokojących zjawisk w dziedzinie kultury i nauki można zaliczyć rozporządzenie minister oświaty Katarzyny Hall z 23 grudnia 2008 r., zmieniające podstawę programową w kierunku np. wyeliminowania z kanonu lektur obowiązkowych dzieł takich wybitnych pisarzy, jak Słowacki, Sienkiewicz, Żeromski, a nawet Herbert. Jaka jest geneza tej już chyba jawnej próby wynarodowienia Polaków?
- Reforma edukacji nie jest odpowiedzią na potrzeby naszego Narodu czy to ze względu na naprawę szkód wyrządzonych w edukacji i nauce przez komunizm, czy też z uwagi na pozytywną wizję roli edukacji w formowaniu człowieka najpierw jako człowieka, a potem dopiero jako pracownika, lecz jest to wynik ulegania międzynarodowym naciskom ze strony Unii Europejskiej, OECD i innych. Według nich, człowiek ma być podporządkowany potrzebom globalnego rynku, a jego wykształcenie ma być zredukowane do sfery czysto specjalistycznej, czyli ma to być przysposobienie do zawodu. Ten człowiek ma być pozbawiony głębszego zakorzenienia w swojej rodzinie, narodzie czy religii, co dokonuje się głównie za sprawą kultury humanistycznej. Tę kulturę się z programów eliminuje po to, by wyprodukować robola. Jednym słowem, prowadzona obecnie reforma edukacji stanowi kontynuację reform z czasów stalinowskich, tyle że dorobiono do niej maskę "ludzkiego socjalizmu", ale w głębi jest to gorsze od komunizmu, ponieważ ingerencja w rozwój dzieci jest znacznie bardziej przemyślana i bardziej dalekosiężna.
W polskiej literaturze, teatrze i kinematografii od lat nie nawiązuje się do naszych wspaniałych rodzimych tradycji: historycznych, kulturowych, religijnych czy obyczajowych. Czy istnieje jakieś wyjście z tego impasu?
- Przedsięwzięcia takie jak film czy teatr wymagają potężnego zaplecza, jeśli mają oddziaływać w skali ogólnonarodowej. Chodzi tu zarówno o odpowiednie budynki (teatr, studio), jak i sprzęt (kamery), a nade wszystko ludzi. W tej chwili program teatralny i filmowy jest bardziej antypolski i antyzachodni niż w czasach PRL-u. Stare pokolenia aktorów, których mistrzami byli profesorowie przedwojenni, w większości odeszły. Ich następcy czują się bezkarni, mając świadomość, że nikt nie widzi, jak chałturzą, jak przede wszystkim nie potrafią mówić po polsku - mówić, nie bełkotać, nie mamrotać - ale mówić! Przypuszczam, że istnieje lobby, które pilnuje, aby repertuar był jak najniższych lotów, a dopuszczana od czasu do czasu klasyka była przerabiana w takim stopniu, aby nie niosła już ze sobą takich idei, jakie widzów uskrzydlały. Stąd młode pokolenie ma trudności z rozpoznaniem, co to znaczy być Polakiem, ponieważ nie ma dostępu do arcydzieł naszej kultury w ich czystej, klasycznej wersji.
W obliczu upadku polskiej kultury nie sposób nie dostrzec ruiny naszej gospodarki. Niemal we wszystkich sferach trwa demontaż polskiej państwowości, czynione są przygotowania do likwidacji narodowej waluty, a z chwilą wejścia w życie zapisów traktatu z Lizbony znacząco pogłębi się zależność od unijnej administracji i sądownictwa. Czy, zdaniem Pana Profesora, nie wchodzimy znów w okres zaborów, z przyznaną nam pewną formą językowej autonomii?
- Kierunek integracji europejskiej w ramach Unii opiera się na ideologii niszczenia państw narodowych. Ale jest to proces. Najpierw polegną narody słabsze, a wtedy narody najsilniejsze powiedzą: "Stop! Dość tego wynaradawiania". W efekcie Europa będzie państwem dwu-, może trzynarodowym, a reszta to proletariat, klasa robotnicza, bez rodziny, bez ojczyzny, bez wiary, bez własności; będzie tak wędrować znad morza w góry, a potem na niziny, żeby coś zarobić. Rozproszony po Europie proletariat nie będzie miał żadnej siły przebicia, aby się zorganizować, a ponieważ nauka jest w coraz większym stopniu poddawana cenzurze ideologicznej (polityczna poprawność), to prawie niemożliwością będzie wykształcenie samodzielnie myślących elit. Dlatego dopóki ten obwód nie jest zamknięty (kluczową rolę odgrywa tu właśnie traktat lizboński), trzeba wyraźnie artykułować wszystkie zagrożenia, jakie płyną z prób urzeczywistniania kolejnej utopii w Europie. Może społeczeństwa zachodnie się obudzą, bo my chyba lepiej sobie zdajemy z tego sprawę niż oni.
Jak wobec tego należy traktować posunięcia naszych polityków, którzy handlują bezcenną suwerennością Narodu, przynależną tylko jemu samemu?
- Większość polityków, którzy dziś są u władzy, traktuje Polskę jak przedsiębiorstwo, z którego dochodów międzynarodowa dyrekcja dzieli się zyskami. Do rozmowy ze społeczeństwem są media, bo społeczeństwo to jest tylko siła robocza, taki PGR, któremu pokazuje się migające obrazki i serwuje bzdurne newsy, jakieś pozorowane dyskusje i tanie sensacje. Oni nigdy nie otarli się o Polskę historyczną, w jej dziejowym i cywilizacyjnym wymiarze, a więc takim, który przez wieki stanowił źródło siły budowania społeczeństwa, pracowitości, a gdy trzeba to i ofiary. Oni się śmieją z naszego patriotyzmu, a nawet drażnią się z nami, widząc, do jakiego stopnia społeczeństwo potrafi być naiwne. Im nawet się nie chce opanować dobrze polskiej mowy, bo po co? Przy czym tu nie chodzi o konkretne osoby, ale o zasadę, bo my, patrząc z dołu, nie wiemy, kto tak naprawdę decyduje, a kto jest tylko wystawiony jako marionetka. Oficjalna funkcja może być jedynie atrapą.
Znaczną część odpowiedzialności za istniejący stan rzeczy ponoszą ludzie zatrudnieni w mediach, kształtujący poziom świadomości naszego społeczeństwa. Jako specjalista w zakresie retoryki oraz wykładowca WSKSiM w Toruniu, gdzie kształci się przyszłych dziennikarzy czy polityków, szczególny nacisk kładzie Pan Profesor na jakość i kulturę wypowiadanego słowa. Dlaczego?
- Słowo jest głównym środkiem komunikacji społecznej, środkiem niezwykle wpływowym, a zarazem bardzo czułym. Słowo jest wszędzie. Ale jakie słowo? Z jednej strony jest to słowo zupełnie surowe, niewykształcone, które momentami przeradza się w czysto fizjologiczne reakcje (połączenie bełkotu z przekleństwami), a z drugiej strony jest to słowo spreparowane na użytek nie komunikacji, ale manipulacji, a więc słowo, za którym idą różne techniki pozwalające na to, by ludzi okłamywać i nimi sterować. Pod tym względem sytuacja w mediach, w kinie, w teatrach to kontynuacja stanu z czasów komunizmu, kontynuacja w sensie negatywnym. Na wychowanie dziennikarza lub aktora składają się lata pracy i wzory najwyższych lotów, a przede wszystkim pasja i wytrwałość. Dziś młody człowiek myśli, że zdobycie wszystkich umiejętności dokonuje się błyskawicznie, a jeśli nie ma zaraz efektów, to rezygnuje. A tymczasem praca nad kulturą słowa trwa właściwie całe życie. Przykładem może być Helena Modrzejewska albo Juliusz Osterwa, którzy do końca ćwiczyli i coś nowego w mowie polskiej odkrywali, jakiś niuans, który odsłaniał zapoznane piękno naszego języka.
Mimo upływu kilkunastu lat od tzw. upadku komunizmu polskie (a w niektórych przypadkach jedynie polskojęzyczne) media wciąż jeszcze "nasączone są" dziennikarzami o poglądach czy rodowodach sięgających czasu "realnego socjalizmu". Czy nie przyszedł już czas na pokoleniową zmianę w mediach publicznych?
- Czas może i przyszedł, ale nie zostały w tym celu uruchomione odpowiednie mechanizmy. Więc sukcesja dokonuje się głównie wewnątrz klanów rodzinno-partyjnych, sięgających korzeniami różnych aparatów tzw. władzy ludowej. Nasi absolwenci musieliby mieć odgórne oparcie w środowiskach politycznych, cóż, skoro tzw. prawica oddała władzę, a teraz każe nam czekać 3 lata. A może 7? A czemu nie 15? Tymczasem młodość nie czeka, kończy się szkołę i coś trzeba robić, proza życia upomina się o swoje. Politycy prawicowi za słabo czują potencjalną siłę społeczeństwa, moc ciągłości pokoleń, entuzjazm młodości i wiarę w ideały. Dlatego nie potrafią za sobą porywać, zwłaszcza ludzi młodych, którzy z kolei panując nad słowem, dzięki dobrej edukacji, byliby komunikatywni dla swoich rówieśników z całego kraju, ba, z Polonii. Naród nasz bardzo szybko by się odrodził. Nie wystarczy kunktatorstwo, trzeba mieć też wiarę i zapał.
Dostrzegamy, jak za pośrednictwem antypolskich mediów podejmowane są próby niszczenia dobrych inicjatyw, rozbijania środowisk i organizacji, które usiłują zintegrować Polaków wokół dobrych przedsięwzięć, służących całemu Narodowi. Dlaczego działalność polskich redemptorystów, a zwłaszcza Radia Maryja spotyka się z tak zaciekłym sprzeciwem?
- Odpowiedź jest bardzo prosta: jeżeli ktoś czerpie tak wielkie zyski z panowania nad Polską, to trudno, żeby pochwalał tych, którzy mu to wytykają. Jeśli zgodzi się z zarzutami, to straci władzę i horrendalne dochody. A ich przecież tylko to interesuje. Dlatego też walka jest tak bezwzględna (oczywiście, jak na warunki pokojowe). Oni nie są w dosłownym znaczeniu wrogami Polski, bo im nie chodzi o jej zniszczenie, im chodzi o to, żeby z Polski mogli żyć. Ale jaka Polska jest im do tego potrzebna? Polska potulna, ogłupiona, zakompleksiona, przykuta do seriali, bezmyślna. Za pośrednictwem mediów pracują dzień i noc nad tym, żeby Polska taką właśnie była, wtedy oni będą mogli sobie spokojnie żyć.
Dobrym przykładem jest pozostająca solą w oku inicjatywa geotermalnego odwiertu badawczego w Toruniu. Dlaczego w Polsce urzędnicy państwowi i ministrowie rządu Donalda Tuska, którzy winni dbać o dobro Polaków, podcinają przełomowe inicjatywy i nie pozwalają na przeprowadzenie publicznej zbiórki na ten cel?
- Problem geotermii skupia w sobie jak w soczewce sytuację, w jakiej znajduje się nasz kraj. Do głosu doszła lewica, która działa, myśli i mówi dialektycznie (po marksistowsku). Polega to na tym, że albo słowa przeczą myślom (intencjom) i działaniom, albo działania przeczą słowom. Jeżeli mówią, że idziemy naprzód, to znaczy, że realnie się cofamy. I odwrotnie, jeśli mówią o kryzysie, to znaczy, iż oni jeszcze bardziej będą się bogacić. Wszystkie ich hasła wyborcze stały się w rzeczywistości swoim zaprzeczeniem. Na tym polega dialektyka, której przewrotności, mimo ponad pół wieku panowania lewicy w Polsce, społeczeństwo nasze ciągle nie potrafi rozszyfrować. Ma jakąś mentalną blokadę. Weźmy wspomniany przykład - geotermia to ze wszech miar przyszłość energetyczna Polski. W takim razie trzeba ją... zablokować, bo Polska ma nie mieć przyszłości. Geotermia toruńska pozwoli na rozbudowę zaplecza edukacyjnego dla młodych Polaków. Trzeba ją zablokować, bo polska młodzież nie ma być kształcona w duchu patriotycznym, lecz lewicowo-liberalnym. Proste? Chyba aż za bardzo.
Toruńska uczelnia charakteryzuje się prężnym i dynamicznym rozwojem, stale poszerza się ilość kierunków studiów, organizowane są liczne, w tym międzynarodowe sympozja, a także zjazdy Polonii z całego świata. Czy nie z tego właśnie powodu bierze się jakaś zazdrość lub obawy niektórych, że WSKSiM wraz z całym Centrum Polonia in Tertio Millennio może stać się trwałym ośrodkiem krzewienia ducha polskości i katolicyzmu, oddziałującym (także medialnie!) na cały nasz Naród?
- Tu nie chodzi o zazdrość, tu chodzi o wewnętrzną nienawiść do polskości. Ta nienawiść otacza nas i rozsadza od wewnątrz przynajmniej od czasów zaborów. Jest to nienawiść, której główne źródło jest natury cywilizacyjnej. Dlatego rozebrano nam kraj, dlatego wywożono na Syberię, ciągano po kazamatach, rozstrzeliwano bezbronnych i niewinnych. W okresie międzywojennym Związek Sowiecki ulokował w naszym kraju KPP złożoną ze wszelkiej maści złoczyńców, by w czasie wojny i po wojnie w oparciu o tę organizację rozbudować struktury partii komunistycznej (PZPR), pod której kontrolą pozostawało przez dziesięciolecia całe nasze państwo. To są dziesiątki milionów jawnych członków, to są setki tysięcy pracowników służb specjalnych, to są wreszcie tysiące naukowców i dziennikarzy, którzy w ramach tzw. nadbudowy (jak o tym pisano w raportach jeszcze pod koniec lat 80. ubiegłego wieku) posłusznie budowali socjalizm w ludzkich głowach i sercach. I co? Czy to wszystko tak sobie wyparowało i nastąpiło "cudowne przemienienie" Narodu? Bajki. Nie ma cudów, tu potrzebna jest prawda i praca, ciężka praca. Trzeba z jednej strony żmudnie i starannie odsłaniać prawdę, ukazując, kto był kim i jakie stosowano metody, a z drugiej - trzeba się zabrać do pracy, by stworzyć środowisko ludzi rozumnych, prawych, takich, którzy potrafią dzięki wiedzy, kulturze zachowania i kulturze słowa bronić naszych racji, by torować drogę do czynu. W tym dzisiaj ma wyrażać się nasz patriotyzm i takim ideałom chce służyć uczelnia toruńska.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik, styczeń, 13 2009