Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego nie próżnuje, przedstawiając do zaopiniowania projekt reformy nauki pt. "Założenia do nowelizacji ustawy - Prawo o szkolnictwie wyższym oraz ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki". Jest to już kolejne przedsięwzięcie ministerstwa, które przed kilkoma miesiącami wpuściło w medialny obieg wiele identycznych propozycji. Choć spotkały się one z rozliczną krytyką naukowców, pozostały bez zmian. Tak wygląda dialog i słuchanie głosu środowiska. Wszystko jest pozorowane.
W 50-stronnicowym projekcie poza kwestiami formalno-prawnymi, które zajmują połowę tekstu, znajdujemy kluczowy rozdział, w którym przedstawione są propozycje zmian obejmujące nowy model zarządzania szkolnictwem wyższym, nowy model kariery naukowej, a także nową koncepcję studiowania. Projekt domaga się szczegółowej analizy, choć nie jest to łatwe, ponieważ został tak skonstruowany, że przygniata urzędową nowomową. Ale co więcej, widać, że jego autorem jest nie tyle podpisana minister nauki i szkolnictwa wyższego czy jakiś niepodpisany doradca, lecz pokaźne grono "fachowców", chyba zbyt pokaźne, ponieważ niektóre fragmenty wzajemnie sobie przeczą.
Orwellowska nowomowa
Jeden fachowiec nie wiedział, a może i nie przeczytał, co napisał drugi. Przykład? Weźmy ten najbardziej kuriozalny. Czytamy w rozdziale poświęconym "Nowemu modelowi zarządzania szkolnictwem wyższym" (VII, 1), że "proponowane zmiany zmierzają w kierunku stworzenia lepszych warunków funkcjonowania szkół wyższych w Polsce. U ich podstaw leży przekonanie, że potencjał tkwiący w polskich uczelniach powinien być pełniej wykorzystywany poprzez zwiększenie ich autonomii...". Chciałoby się powiedzieć: pomysł znakomity - wzmocnienie autonomii uczelni, czyli powrót do korzeni, bo uniwersytet w tradycji kultury zachodniej był trzecim suwerenem obok Kościoła i państwa. Tylko to zapewniało możliwość bezinteresownego szukania prawdy i rozwoju nauki, tylko to sprawiało, że uniwersytet tak mocno wpisał się w dzieje naszej cywilizacji.
Ale radość jest przedwczesna. Albowiem okazuje się, że mamy tu do czynienia z orwellowską nowomową: wzmocnienie autonomii polega na jej osłabieniu. Uniwersytet, na który składają się suwerenny senat i zespół samodzielnych naukowców, czyli profesorów, ma być kontrolowany w jeszcze większym stopniu, niż to miało miejsce dotychczas, kontrolowany przez samo ministerstwo i różne komisje, takie jak Państwowa Komisja Akredytacyjna (PKA) i Krajowe Ramy Kwalifikacji (KRK).
I co więcej, w odniesieniu do habilitacji, czyli stopnia, który daje naukowcowi samodzielność, rola macierzystej uczelni zostanie zupełnie zmarginalizowana (VII, 2, B). Główną rolę, tak jak za czasów PRL, odgrywać będzie CK, czyli Centralna Komisja ds. Stopni i Tytułów Naukowych. Takie podejście do środowiska naukowego oznacza z jednej strony, że do kompetencji i uczciwości profesorów jako pracowników danej uczelni nie można mieć zaufania, z drugiej zaś - że profesorowie dzięki członkostwu w jakiejś komisji doznają swoistej metamorfozy, stają się nadprofesorami, wręcz nadludźmi wyposażonymi w jakieś nadzwyczajne zdolności i uprawnienia. Albo też można to ująć bardziej prozaicznie, wedle znanej praktyki naszych sąsiadów ze wschodu: "Komisja łuczsze znajet".
Niebezpieczeństwo likwidacji elit
Uniwersytet to profesorowie i studenci, a cała otoczka administracyjna, łącznie z ministerstwem, ma przede wszystkim nie przeszkadzać. Tymczasem widzimy, że proces jest odwrotny, każdy członek komisji chce być mądrzejszy od profesora, a sam profesor czuje się nierzadko bardziej dowartościowany, gdy staje się urzędnikiem, czyli członkiem komisji. To jest chory system, a proponowana przez ministerstwo reforma - stan ten jeszcze bardziej pogłębia.
Chyba najbardziej wstrząsający w projekcie jest pomysł wprowadzenia opłaty za drugi kierunek studiów (III, A). To właśnie ten pomysł ujawnia prawdziwe intencje jego twórców - wcale nie chodzi o rozwój polskiej nauki, lecz o jej zduszenie.
W tradycji zachodniej był zwyczaj, że studiowało się nie tylko jakąś dziedzinę (kierunek), ale nade wszystko studiowało się u określonych profesorów, niezależnie od tego, do jakiego kierunku student był formalnie przypisany. Dotyczyło to przede wszystkim studentów najzdolniejszych, którzy mieli umysł otwarty na wiedzę, chcieli maksymalnie wykorzystać czas młodości, który jest czasem nie pracy zarobkowej, ale nauki. U nas przejawia się to w ten sposób, że studenci najzdolniejsi studiują nie jeden kierunek, ale dwa. Czasami są to kierunki zbliżone (np. psychologia i socjologia), a czasami dość odległe (np. prawo i archeologia). Zdolny student potrafi dobrze się uczyć na obu kierunkach, a nawet na obu napisać dobre prace magisterskie.
Dlaczego dwa kierunki? Motywacja może być różna, będzie to wynik wielostronnych zainteresowań albo też poszerzenie możliwości robienia dalszej kariery naukowej czy zawodowej. Tak czy inaczej praktyka ta przynosiła dobre owoce. Tymczasem ministerstwo chce tych najzdolniejszych studentów ukarać. Albowiem drugi kierunek ma być płatny! Niby w trosce o innych studentów, którzy nie mogą skorzystać ze studiów bezpłatnych z uwagi na ograniczoną liczbę miejsc, ale tak naprawdę powód jest inny. Przecież studenci "dwukierunkowi" to fenomen godny wyróżnienia, a nie ukarania. A podburzanie jednych studentów przeciwko drugim jest nie tyle śmieszne, co wręcz haniebne.
Czy można sobie wyobrazić coś bardziej nieludzkiego, coś, co albo świadczy o braku wyobraźni autorów tego pomysłu, albo jest robione z premedytacją, by pozbawiać nas elit. Płatny drugi kierunek oznacza likwidację drugiego kierunku. Trudno sobie wyobrazić, żeby student uczył się na dwóch kierunkach i jeszcze pracował zarobkowo, chyba że... Chyba że jest jakieś lobby, np. bankierów, którzy węszą tu jakiś dobry interes: "dobry student weźmie dobry kredyt na dobry procent". W takim razie niech ci bankierzy też pod tym projektem się podpiszą, żeby wszystko było jasne.
Studenci i profesorowie to podmioty, a nie zasoby
Na koniec warto zwrócić uwagę, że zgodnie ze sprawdzonymi zasadami socjotechniki ministerstwo wypuszcza projekt tuż przed wakacjami, gdy zainteresowani myślą już tylko o urlopach, a nie o dalszej walce z urzędami. Widać ministerstwo też ma swoich spin doktorów, specjalistów od zarządzania "ludzkimi zasobami", bo do takiego zarządzania sprowadzać ma się uprawianie nauki w Polsce (VII, 1, C).
Miejmy nadzieję, że jednak środowiska akademickie nie dadzą się ani uśpić, ani nie ulegną administracyjnej presji urzędników. Suwerenność uczelni musi być realna, a nie pozorowana, profesorowie i studenci to podmioty, a nie zasoby ludzkie, prawdy zaś nie tworzy się ani na życzenie, ani na rozkaz, lecz w duchu wolności, szacunku dla drugiego człowieka i odpowiedzialności za dobro wspólne, któremu na imię Polska.
Wbijanie nas w kompleksy wobec zagranicy jest całkiem nie na miejscu, bo polska nauka ma chlubną historię, nawet z okresu zaborów i wojen, nie mówiąc już o wspaniałych latach międzywojennych. Do tych wzorów musimy nawiązać. Nauka polska odrodzi się naprawdę dopiero wtedy, gdy będzie oparta na zdrowych, a nie orwellowskich zasadach, gdy autorzy reformy wezmą za to osobistą, imienną odpowiedzialność, a środowiska akademickie uwierzą we własne kompetencje i same siebie będą szanować. Nade wszystko zaś trzeba dokładnie zobaczyć "pod kogo" i na czyje zamówienie projekt reformy został napisany, kto i jaki zrobi na nim interes, a kto zostanie zepchnięty na margines. Dlaczego zasady finansowania nauki mają wzrastać w tak ślimaczym tempie (1,5 proc. PKB dopiero za 30 lat, gdy za komuny było 2 proc. PKB)?
A wreszcie dlaczego ciągle nie możemy uwolnić się od PRL-owskiego reliktu pod postacią wspomnianej Centralnej Komisji? Te pytania wymagają jasnej i dokładnej odpowiedzi, bo dopiero wówczas będzie można mówić o autentycznym uzdrowieniu polskiej nauki, a nie o pseudoreformie, jaką zakłada obecny projekt, który trzeba zdecydowanie odrzucić.
Prof. dr hab. Piotr Jaroszyński
Nasz Dziennik, czerwiec, 20-21 2009