Od czasu do czasu przewija się w mediach debata poświęcona zawartości kanonu lektur szkolnych. Wywołują ją najczęściej decyzje ministra, mocą których pewni autorzy lub pewne dzieła znikają, by w ich miejsce pojawiły się nowe twarze i nowe utwory. Decyzje motywowane są troską o dobro uczniów, choć co dociekliwsi odgadują, że mają one podłoże polityczne, a nawet ideologiczne. Minister jest z klucza partyjnego, a co partia, to inna ideologia.
Dojście jakiejś partii do władzy oznacza możliwość upowszechniania jej ideologii poprzez agendy państwowe oraz podległe lub kontrolowane przez państwo instytucje. Do nich należą też placówki edukacyjne i określenie podstawowych ram edukacji. W tych ramach mieści się kanon lektur obowiązkowych, który muszą uwzględniać w swym programie wszystkie szkoły, zarówno państwowe, jak i prywatne; materiał z tych lektur znaleźć się może w różnego rodzaju egzaminach, w tym również na maturze. W czasach PRL kanon był względnie stabilny, ponieważ jedna partia posiadała pełnię władzy, natomiast w III RP często się zmieniał, ponieważ stosunkowo często zmieniały się partie rządzące.
Dlaczego zawartość kanonu jest tak ważna? Znajdują się w nim dzieła, których treść nie jest tylko informacją, ale jest formacją młodego człowieka. Formacją, ponieważ kształtuje jego intelekt, mentalność, psychikę, wrażliwość, smak, morale. Z jednej strony młody człowiek jest właśnie w takim wieku, że podatny jest na kształtowanie, z drugiej zaś – dzieła sztuki, w tym literatura, posiadają w sobie szczególną moc formującą, to nie jest rzecz obojętna. A ponieważ kanon jest obowiązkowy dla wszystkich młodych ludzi, to pojawi się pewien typ młodego człowieka, a w naszym wypadku młodego Polaka, jako właśnie wynik aplikacji kanonu. Jednym słowem, kanon staje się narzędziem masowej formacji młodzieży, w złym albo w dobrym kierunku, ale masowej. Ta masowość jest jednak dla ucznia i jego rodziców nierozpoznawalna, ponieważ edukację postrzega wyłącznie przez pryzmat własnej klasy czy szkoły. Natomiast ci, którzy opracowują i zatwierdzają kanon, doskonale zdają sobie sprawę z jego masowego efektu. W tym momencie walka o kanon, a więc o to, kogo i jakie dzieła musi poznać każdy młody Polak, to zaiste wręcz walka o Naród, bo walka o duszę Narodu. Czy i w jakiej postaci przetrwa, jeśli to właśnie wspólna świadomość oparta na wspólnej kulturze, w tym literaturze, stanowi ten najważniejszy szlif narodowości?
Jest jasne, że jeśli przy władzy są liberałowie i kosmopolici, to kanon lektur będzie odzwierciedleniem ich ideologii, a więc wyeliminowane zostaną książki o wyrazistym, głębokim i komunikatywnym (w wymiarze wielu pokoleń!) patriotyzmie, a w to miejsce wciśnięte zostaną dzieła kontrowersyjne, demoralizujące lub wręcz bluźniercze, sztucznie nagłośnione, książki, których rola jest nie edukacyjna, lecz destrukcyjna. Przykładem może być sukcesywna eliminacja dzieł Sienkiewicza i propagowanie Gombrowicza.
Taki kanon opatrzony pieczęcią ministerstwa wygląda poważnie, a wręcz groźnie: władza nakazuje, ale pamiętajmy, że choć za urzędami stoją ludzie, to jako urzędnicy muszą słuchać władz coraz wyższych i wyższych, krajowych, a może i zagranicznych. W efekcie z uwagi na siłę oddziaływania kanonu w skali masowej jego zawartość staje się towarem bardzo reglamentowanym. A skoro dziś dominuje liberalizm i kosmopolityzm, co widać po skali wyzbywania się suwerenności politycznej i samowystarczalności ekonomicznej, to nie trzeba zbyt długo się zastanawiać, by zrozumieć, że na polu edukacji musi następować proces wyjaławiania kolejnych pokoleń Polaków z ich tożsamości narodowej, czyli z polskości. Działania te prowadzone są z pełną determinacją i bezlitośnie. A wszystko zaczyna się nie od kanonu, ale od… alfabetu. Tak, to wszystko zaczyna się od polskiego alfabetu, którego uczniowie nie znają i mają nie znać. Dzięki temu nie będą potrafili czytać. A gdy nie będą umieli czytać, to nie będą umieli pisać. A gdy nie będą umieli czytać i pisać, to nie będą umieli się wypowiadać, nie będą potrafili analizować, nie będą potrafili rozumować. To co będą potrafili? Rozwiązywać testy i oglądać filmową wersję klasyki. Oglądanie filmu nie wymaga alfabetyzacji, skuteczność zdania testu zależy od liczby błędnych odpowiedzi. Nie muszę umieć czytać i pisać, żeby patrzeć w ekran, na którym migają obrazki. Jeżeli w teście są dwie odpowiedzi, jedna błędna, druga dobra, to mam 50 procent szans, że trafię, nie znając odpowiedzi prawidłowej. Jeżeli odpowiedzi błędnych jest więcej, to odpowiednio szanse maleją, ale z kolei ruchome mogą być kryteria uznania testu za zdany pozytywnie. Może wystarczyć 30 procent, by test zaliczyć. W ten sposób edukacja utrwala analfabetyzm lub generuje wtórnych analfabetów z dyplomami. Jednym z istotnych elementów takiej właśnie strategii jest kanon: jego zawartość, metoda poznawania i egzekwowania. To nie są żarty, to dzieje się na naszych oczach, choć żeby to rozumieć, oczy nie wystarczą.
Książka to rzecz i zwyczajna, i nadzwyczajna. Zwyczajna, gdy patrzymy na nią jako na zszyty lub sklejony plik zadrukowanych kartek. Nadzwyczajna, gdy znajdujące się w niej znaki stają się kluczem, który otwiera okno na świat i na wszechświat, na człowieka, na innych i na Boga. A jeśli obok piękna jest tam również prawda i dobro, to taka zwykła rzecz jak książka może być dla duszy najcenniejszym pokarmem, wstrząsem, olśnieniem. Nie dla jednej duszy, dla milionów, nie tylko dawniej, ale i teraz. Książka może zmienić bieg historii. Cyceron napisał niewielką książeczkę zatytułowaną „Hortensjusz”. Była to zachęta do filozofii, czyli do poznawania i oddawania się mądrości (dziś znamy tylko jej fragmenty). Zdarzyło się, a był to rok 373 po Chrystusie, że pewien 19-letni, bardzo zdolny młodzieniec, błyskotliwy w zakresie sztuki oratorskiej, oddany sekcie manichejskiej, któremu się wydawało, że pozjadał już wszystkie rozumy, sięgnął po tę książeczkę, by doznać wstrząsu. Po latach wspominał: „To właśnie ona zmieniła uczucia moje i ku Tobie, Panie, zwróciła moje modlitwy, i nowe, odmienne wzbudziła we mnie życzenia i pragnienia. […] Niewiarygodnym wprost żarem serca zacząłem tęsknić do nieśmiertelności, jaką daje mądrość”. Tym młodzieńcem, którego twórczość stała się później jednym z najważniejszych kamieni milowych chrześcijaństwa i kultury zachodniej, był św. Augustyn (Wyznania, III, 4). Kto wie, czy tak by się stało, gdyby nie ta mała książeczka.
Są książki, które odgrywają niezwykłą rolę narodowo-społeczną, ponieważ ukazują obszar wspólnej ziemi, wspólnego nieba, wspólnych dziejów, wspólnego języka jednostek, które z różnych powodów, w tym celowego działania wrogów, pogubiły się, uległy atomizacji. I nagle pojawia się dzieło, w którym wszyscy członkowie jakiegoś społeczeństwa odkrywają, że są wspólnotą. Taką rolę odegrała „Trylogia” Sienkiewicza, czytana w polskich wspólnotach, wiejskich, miejskich, dworskich. Kazimiera Iłłakowiczówna wspomina: „Czytało się miesiącami wspólnie »Trylogię«. Sienkiewicz zastępował w samotnym dzieciństwie na wsi literalnie wszystko: towarzyszy zabaw, podróże, teatr, muzykę i pierwszą miłość (Niewczesne wynurzenia, Warszawa 1958, s. 232). A jak mocny był to wpływ, niech poświadczą dalsze słowa naszej poetki: „Z dzieciństwa, które podobno ludziom starszym najwyraźniej jawi się w pamięci – nie pozostało mi prawie nic, prócz postaci z książek, stokroć wyraźniejszych dla mnie niż żywe osoby”.
A więc są książki i książki, jedne to tylko zadrukowany papier, inne to obejmujące niebo i ziemię, myśl i serce, przeszłość i przyszłość arcydzieła. Ale na to, by książka stała się arcydziełem, ona sama nie wystarczy. Potrzebny jest ten, kto zawarty w niej świat ożywi i wskrzesi. Potrzebny jest czytelnik, który wie, jak zabrać się za książkę. Ktoś powie: nic prostszego, książkę trzeba przeczytać. Trzeba, ale czy każdy umie czytać? Czy rodzice uczą swoje pociechy sztuki czytania? Czy szkoła faktycznie uczy czytania niejako z urzędu? Różnie to wygląda, ale na pewno z roku na rok coraz gorzej. Jeżeli coraz więcej osób dorosłych, w tym osób publicznych, ma autentyczne problemy z mówieniem i pisaniem, popełniając rażące błędy albo posługując się czy to wyświechtanymi frazesami, czy przygotowanymi przez PR-owców schematami, to znaczy, że edukacja domowa i szkolna muszą mocno kuleć.
Zanim odpowiemy na pytanie, co powinien zawierać kanon lektur podstawowych, którego celem byłoby uformowanie młodego Polaka, musimy jeszcze raz podkreślić, że kanon taki spełni swoją rolę tylko wówczas, gdy młody człowiek będzie potrafił czytać, nie dukać i nie stękać, ale również nie trajkotać bezmyślnie jak karabin maszynowy (tzw. szybkie czytanie). Należy czytać płynnie, mając na uwadze proces aktywizowania uczuć, wyobraźni, myśli i woli w czytającym i u słuchacza. Tak pojęta sztuka czytania dziś praktycznie przestała istnieć. Płynne czytanie ze zrozumieniem nie polega tylko na tym, że ten, kto czyta, rozumie, co czyta, ale również że czytając, sprawia, że rozumie ten, kto słucha. Na tym właśnie polega pełne opanowanie sztuki czytania, w pierwszym rzędzie czytania na głos, jako podstawowej umiejętności czytania, a dopiero w dalszej kolejności czytania cichego, które jest namiastką głośnego czytania. Tak jak w muzyce czym innym jest nucenie lub wyobrażanie sobie melodii, a czym innym głośne jej wykonanie samemu, śpiewając lub grając na jakimś instrumencie, tak i czytanie dopiero wtedy pozwala na pełne wydobycie treści i wartości ukrytych za słowem, gdy jest to czytanie na głos.
Dopiero opanowanie umiejętności płynnego i prawidłowego czytania sprawia, że przekraczamy granice analfabetyzmu, a czytanie staje się nie tylko przyjemnością, ale wręcz pasją. Umiejąc tak czytać, nie potrafimy bez czytania żyć. I wtedy też dostrzegamy różnicę między klasykami polskiej literatury a autorami przeciętnymi, nie mówiąc już o takich tekstach gazetowych, które są przygotowywane na kolanie, czyli szybko i byle jak, o ubogim słownictwie i uproszczonej składni, bez troski o kompozycję i logikę. Obcowanie z klasykami powiększa zakres naszego słownictwa i odsłania przebogate możliwości stylistyczne, a nade wszystko wprowadza nas w unikalnego ducha polskiej mowy. Polski przestaje być jednym z języków, jest dla nas jedynym językiem, w którym myśl, wyobraźnia, uczucie najlepiej przylegają do słowa, które staje się wręcz przezroczyste. Podkreślił to kiedyś Jan Paweł II, gdy stwierdził, że język polski jest nie do zastąpienia. A przecież władał tyloma językami!
Dopiero mając taką świadomość i takie nastawienie, możemy zadać pytanie o polski kanon. Nie wystarczy bowiem wyliczyć autorów lub jakieś dzieła, które każdy Polak powinien mieć w swojej biblioteczce. To za mało, bo chodzi o to, by umieć właściwie i w pełni z nich korzystać, gdy te książki stają się naszymi przyjaciółmi na różne pory dnia, roku i życia. Sięgamy po nie i zanurzamy się w lekturę, sięgamy nie raz, ale wielokrotnie, i za każdym razem odkrywamy coś nowego, za każdym razem dodają nam siły, utwierdzają w polskości.
Co zatem powinniśmy zgromadzić w domowej biblioteczce? To zależy od tego, ile mamy miejsca. Jeśli mamy bardzo dużo, to odpowiedź jest łatwa: zbieramy kompletne wydania wszystkich klasyków polskich. Na to faktycznie trzeba dużo miejsca, bo możemy poszczycić się bardzo płodnymi autorami, mało który naród wydał aż tylu pisarzy jak Polacy. U innych kilka nazwisk i koniec, a u nas setki, a kto wie, czy nie tysiące! Zbiorowe wydanie dzieł Sienkiewicza to ok. 60 tomów, Kraszewski trafiłby do księgi Guinnessa, bo napisał ok. 350 dzieł w ponad 600 tomach. Polska literatura jest niewiarygodnie bogata. Ale to tym lepiej, bo dobrej kultury nigdy za mało. Zbierając wydania kompletne naszych klasyków, nie łudźmy się, że to wszystko przeczytamy. Chodzi jednak o coś innego, o możliwość wyboru. Bo z czytaniem jest tak, że kieruje się ono nie tylko obowiązkiem, ale i ochotą. Obowiązek jest w szkole, w domu przeważa ochota, a ta chadza swoimi drogami. Sięgamy po tom osiemnasty, ze spisu treści wybieramy opowiadanie trzecie i zaczynamy czytać. Wciąga nas, nie znaliśmy tego wcześniej, jakie to urocze. I nie wiedzieć kiedy przeczytaliśmy całość.
Obcowanie z książką to wejście w świat, który otwiera przed nami jej autor. Świat, który powstaje w nas spontanicznie, bez wysiłku, bo na tym polega rola autora, że to on swoim talentem i swoją pracą ułatwia czytelnikowi wejście do świata przedstawionego. Książka nie została napisana po to, żeby ją analizować od strony literackiej, a już na pewno nie po to, żeby ją zekranizować (Mickiewicz przeciwny był nawet zamieszczaniu ilustracji w wydaniach swoich utworów, a złapałby się za głowę, gdyby wiedział, jak film może wypaczyć treść dzieła). Niestety, dziś uczniowie zamiast zachwycić się ukazywanym światem, w którego tworzeniu sami uczestniczą jako czytelnicy i słuchacze, zmuszani są do przeprowadzania literackiej wiwisekcji, gdy utwór rozbierany jest na części, powtórnie składany według klucza jakiegoś krytyka literackiego, nierzadko z podtekstem ideologicznym. Znika czar, urok, piękno. Pozostaje tylko nerwowe pytanie: to co trzeba znać do egzaminu? Na to pytanie najlepiej odpowiedzą bryki, a więc ostatecznie zamiast czytać arcydzieło tak, by stało się cząstką wspólnego świata, uczeń czyta komentarze i bryki. Następnie ani się nie wypowiada, ani sam nie pisze wypracowań, tylko wypełnia testy. Oto jak można zabić dzieło nawet największe. A uraz do czytania pozostaje do końca życia. Nic więc dziwnego, że współczesne polskie mieszkania i domy świecą intelektualnymi pustkami, a książki walają się po strychach lub piwnicach.
Cechą arcydzieł jest to, że choć mogą być skierowane tylko do pewnej grupy odbiorców, na przykład określonej grupy wiekowej, to i tak z przyjemnością sięga po nie inny czytelnik. Wiele powieści Kornela Makuszyńskiego to powieści dla młodzieży, jak np. „Awantura o Basię”, „Szatan z siódmej klasy” czy „Wyprawa pod psem”. Ale przecież ludzie starsi też kiedyś należeli do młodzieży, więc chętnie wracają do tych właśnie dzieł jak do swoich wspomnień, przy czym poziom języka i wrażliwość moralna stoi na tak wysokim poziomie, że książki te nadal wciągają i zachwycają. A już ze szczególnym pietyzmem trzeba odzyskiwać dzieła autorów skazanych przez cenzurę PRL na eliminację nie tylko z kanonu, nie tylko z wydawnictw, ale i z bibliotek. Wśród autorek szczególnie znienawidzonych była tak szlachetna i piękna postać jak Maria Rodziewiczówna. W tym wypadku sięgając po taki indeks, dowiadujemy się o autorach, o których nic nie słyszeliśmy, o dziełach, których nigdy nie mieliśmy w ręku. Paradoksalnie indeks taki to świetna wskazówka dziś, co warto przeczytać.
Układając narodowy kanon dzieł polskich, musimy mieć wzgląd na wiek czytelnika. Tak się składa, że posiadamy arcydzieła dla każdego wieku: dla dzieci, dla młodzieży, dla dorosłych i dla starszych. Granica jest płynna, bo o ile szkoła narzuca lektury administracyjnie, to rodzice znając dokładniej swoje pociechy, wiedzą, z jaką lekturą można już dziecko zapoznać. W badaniach prowadzonych w wielu krajach na temat roli czytania wnioski są jednoznaczne: czytanie to czynność, która w najwyższym stopniu przyczynia się do rozwoju intelektualnego, pozwalając na koordynację całej osobowości młodego człowieka. Dlatego czytaniu trzeba poświęcić dużo czasu i troski, bo to jest coś więcej niż rozkodowywanie wiadomości. Niestety, gros pracy muszą wziąć na siebie rodzice, ponieważ szkoła omija szerokim łukiem pracę nad pełnym opanowaniem sztuki czytania. Kto wie, może i sami nauczyciele mają z tym problem? Zwłaszcza z czytaniem na najwyższym poziomie.
Kogo i co powinniśmy czytać, w jakim wieku? Podajmy kilka przykładów. Najmłodsi muszą usłyszeć poetyckie frazy Marii Konopnickiej i Władysława Bełzy („Dla polskich dzieci”). Młodzi na pewno powinni zapoznawać się z wybranymi utworami Jana Kochanowskiego, Mikołaja Reja, Mikołaja Sępa Szarzyńskiego, Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Zygmunta Krasińskiego, Cypriana Kamila Norwida, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Zbigniewa Herberta, Henryka Sienkiewicza, Józefa Ignacego Kraszewskiego, Bolesława Prusa, Władysława Reymonta, Stefana Żeromskiego, Kornela Makuszyńskiego, Marii Rodziewiczówny i wielu, wielu innych. Nie chodzi o przeczytanie wszystkiego, bo to jest fizycznie (czytanie jest czasochłonne!) i intelektualnie niemożliwe, ale o to, żeby pewne utwory w siebie wchłonąć po raz pierwszy, jak choćby „Trylogię”, by potem do nich wracać. Innych, zwłaszcza poezji, warto uczyć się na pamięć. Co za rozkosz znać na pamięć choćby jedną księgę „Pana Tadeusza”. Wyobraźmy sobie, jak latem przy ognisku nastolatek recytuje Poloneza. To są rzeczy czarowne.
Dobór dzieł autorów wyborowych jest kwestią wyczucia, zwłaszcza gdy chodzi o młodzież, która w okresie dojrzewania jest bardzo intelektualnie i emocjonalnie chłonna, ale zarazem rozchwiana. Lektury takie to okazja do przedyskutowania wielu problemów, które – jako ludzkie – nie zmieniają się. Takie są zwłaszcza problemy moralne, religijne i filozoficzne. Nie jest jednak tak, że w wieku lat 13 młody człowiek musi przeczytać „Treny”, a w wieku lat 14 poezje Baczyńskiego. Utwory te może czytać i wcześniej, i później, to zależy od stopnia indywidualnej dojrzałości i chłonności.
Kanon zawierać musi dzieła autorów, dla których polskość stanowiła odniesienie pozytywne, a w pewnych momentach nawet wzorcowe. Nie chodziło tu jednak ani o szowinizm, ani o nacjonalizm, ale o oddanie sprawiedliwości poziomowi kultury, jaki geniusze Narodu Polskiego potrafili wypracować. W takiej perspektywie zło i wady jawią się jako coś, co trzeba usprawnić, uzdrowić, podciągnąć, coś, co jest możliwe i konieczne, a nie za co trzeba ciągle bić się w piersi czy wręcz samookaleczać. W tym kontekście pojawia się pytanie o dzieła o wymowie zdecydowanie antypolskiej. Ogólnie obowiązuje zasada, że te pozycje bez odpowiedniego wprowadzenia, które ukaże konkretną genezę antypolonizmu (np. powieść lub wiersz napisane na zamówienie zaborców albo reżimu), mogą mieć skutki destrukcyjne, ponieważ młody czytelnik posiada zbyt małą wiedzę i za małe doświadczenie, żeby wyłapać mechanizm manipulacji, a zbyt łatwo poddaje się urokowi utworu lub sugestii salonowych autorytetów (pan X to genialny pisarz, zdobywca wielu nagród, ale już nie dopowiedzą, że był zarejestrowany jako TW). Przy okazji warto też dodać, że utwory, które zawierają sceny lub tematy demoralizujące albo są zbyt przeintelektualizowane, nie powinny do młodego człowieka trafiać za wcześnie, a jeśli trafią później, koniecznie powinny być przedyskutowane. W wypadku gdy poznanie tych dzieł wynika z obowiązku szkolnego, czyli są lekturą i mogą być przywołane na egzaminie, to z racji czysto praktycznych lepiej skorzystać z bryku, niż pozwolić na to, żeby brudzić sobie wyobraźnię, tępić moralną wrażliwość czy stracić zdrowy rozsądek.
Układając kanon lektur polskich dla Polaka, natrafiamy na niezwykłą przeszkodę: autorów i dzieł jest tak dużo, że ten nadmiar może potencjalnych czytelników wystraszyć. Dlatego warto przypomnieć sobie najważniejsze nazwiska, które są gwarantem wielkości. A jeśli autentycznie potrafimy czytać, to bardzo szybko znajdziemy interesujące i wartościowe utwory, które sprawią, że będziemy głębiej oddychać, wyraźniej widzieć, delikatniej odczuwać, bystro myśleć – po polsku. Nie ma innej drogi do polskości niż poprzez kulturę, a zwłaszcza przez literaturę. Drogę tę rzadko dziś przemierza szkoła, choć na pewno są chlubne wyjątki. W takim razie wiele pracy wziąć muszą na siebie rodzice i dziadkowie, a nawet krewni, jeśli są na odpowiednim poziomie, ale muszą, jeśli chcą, by ich latorośl wyrosła na Polaka. Na razie warto od dziś kompletować książki, by mieć do czego w chwilach wolnych zaglądać, by zarażać bliższe i dalsze otoczenie polskim słowem, tak pięknym, że - jak podkreślał Sienkiewicz - tylko mowa Greków może się z nim porównać.
Piotr Jaroszyński
Nasz Dziennik, 25-26 sierpnia 2012