W wielu, a może nawet w większości polskich domów czy mieszkań spotkać można najstarsze z udomowionych zwierząt - psa. Czasem jest to mały piesek, nieomal maskotka, np. ratlerek, a czasem wielkie psisko jak wilczur czy dog. I co ciekawe - te psy są z ludźmi nie tylko w dużych domach z ogrodem, ale bardzo często w małych mieszkankach blokowych, w których, wydawałoby się, dla ludzi jest za mało miejsca, a cóż dopiero mówić o psie.
Niektórzy oczywiście się na to oburzają: Po co trzymać zwierzęta w mieszkaniach, jeśli nie pełnią one konkretnej pożytecznej funkcji? Tym bardziej jest to nieracjonalne, że rosną koszty utrzymania, trzeba więcej sprzątać i wychodzić z psem na spacer. A jednak choć ludziom trudno, to pies musi być. Skąd się to bierze? Czy to jakiś atawizm, a więc odezwanie się w człowieku pradawnych instynktów, czy też narastająca wśród ludzi samotność?
Św. Augustyn przed ponad półtora tysiącem lat w monumentalnym dziele O Państwie Bożym tak pisał: „Po państwie lub mieście następne z kolei miejsce zajmuje świat. W nim upatrują trzeci stopień społeczności ludzkiej ci, którzy, zaczynając od domu rodzinnego, przechodzą potem do miasta, by w końcu pójść jeszcze dalej i dojść aż do świata. A ten tak jak zlewisko wód, im jest rozleglejszy, tym bardziej pełny niebezpieczeństw".
Spytajmy: Jakie główne niebezpieczeństwo płynie ze strony świata? Wojna? Napaść? Kradzież? Nie. Zdumiewające, ale św. Augustyn na pierwszym miejscu wymienia coś, co właśnie dotyka nas dziś. Według niego niebezpieczeństwo polega na tym, że człowiek stać się może obcy drugiemu człowiekowi, i ta obcość może być większa niż wśród niemych zwierząt należących do różnych gatunków. Człowiek staje się obcy drugiemu człowiekowi. Co jest powodem tej obcości? Św. Augustyn odpowiada, że jest nim różnica języków. „Bo kiedy wskutek samej różności języków nie mogą oni dzielić się wzajemnie swymi myślami, wówczas tak widoczne podobieństwo natury wcale nie pomaga do zjednoczenia się ludzi w społeczność". Aby powstała społeczność, musi być coś wspólnego, co ludzi łączy, a tym czymś są wspólne myśli i pragnienia. Dopiero wtedy ludzie mogą czuć się bezpiecznie. Tylko że myśli i pragnień bezpośrednio nie widać; potrzebujemy więc wspólnego języka, aby je przekazać. I dopiero wówczas tworzymy ludzką społeczność. Bez wspólnego języka nie ma społeczności.
Ale przecież wiemy, że ludzki język jest bardzo złożony, że składa się nań nie tylko warstwa brzmieniowa, ale również sensy, które tak samo pojmujemy i tak samo odczuwamy, że język kieruje naszą uwagę na te same sprawy lub te same rzeczy. Wspólny język ma miejsce dopiero wówczas, gdy przy pomocy znanych sobie słów mówimy o znanych sobie sprawach, tak samo rozumianych i ocenianych. To jednak nie dzieje się od razu, na to składa się kształcenie, tradycja i dom. Dopiero przy istnieniu takiego języka kwitnie społeczność, bo ludzie mogą być sobie bliscy. Jeśli natomiast wkroczy coś obcego, nie tylko obcy dźwięk, ale obce znaczenia, obce oceny, obce sprawy, to społeczność będzie się rozpadać, a ludzie staną się sobie obcy.
Niestety, tak od ponad poi wieku dzieje się z nami - jesteśmy zalewani językiem polskopodobnym, w którym część słów jeszcze jest polska, ale sensy, upodobania, oznaczane rzeczy są coraz bardziej niepolskie. Weźmy choćby takie słowo jak „cześć". Większość mieszkańców Polski je zna, ale iluż znaczenia jego nie rozumie, a nawet jeśli rozumie, to nie ceni, a więc o cześć nie zabiega. Słowo „ojczyzna" jakże bliskie jest „ojcowiźnie", a ojcowizna - czyż nie jest to w rodzinie lub w narodzie dziedziczona z pokolenia na pokolenie ziemia? A przecież wielu jest w Polsce takich, dla których ojczyzna - ojcowizna - ziemia nic nie znaczy i nic nie oznacza, wielu jest też, którzy tę ziemię chcą przehandlować i wyprzedać. Jak tu mówić o społeczności, gdy się nie rozumiemy albo gdy różnią nas fundamenty, na których każda społeczność musi być zbudowana?
U progu odzyskiwania po zaborach niepodległości Aleksander Bruckner w Walce o język pisał: „Każdy naród stoi ziemią, którą włada i uprawia, i językiem, co go wyodrębnia od sąsiadów, bliższych i dalszych. Zrzeszenia, którym obojga nie dostaje, tworzą wyznanie lub stan, nie naród; kto oboje utracił, skazał się na zagładę".
Dla narodu zagłada oznacza rozpad społeczności. Może to przybrać formy fizycznego unicestwienia, a może też być formą duchowego wyobcowania, gdy ludzie są obok siebie, ale nic ich nie łączy - ani myśl, ani serce. I wtedy właśnie nastąpi to, o czym przed ponad półtora tysiącem lat mówił św. Augustyn: jeżeli brak możliwości nawiązania kontaktu, nie pomoże podobieństwo tej samej ludzkiej natury i człowiek chętniej będzie obcował ze swoim psem, aniżeli z obcym człowiekiem. Powtórzmy: gdy świat zastąpi Ojczyznę i rodzinę, to człowiek będzie wolał towarzystwo swojego psa niż drugiego człowieka. Czy nie warto dziś, gdy mamy jeszcze szanse uratowania Polski, nad tym pomyśleć?
Piotr Jaroszyński
"Patrzmy na rzeczywistość"
Narodowo wyzwoleńcza retoryka i etos obrony Ojczyzny niewiele KONKRETNEGO dla polskiej sprawy, od 1 IX 1939, zdziałały. Przez konkret rozumiem np. trwałe dzieła Fundacji Nasza Przyszłość czy niedawną, zdecydowaną akcję ks. dr Piotra Natanka.
Musiała ona Midama Achnika i jego całą koszerną sektę zaboleć, bo zaskowyczała i nadal pojękuje niczym raniony zwierz.
Odnośnie Lingua Franca sprawa jest o tyle prostsza, że zmniejsza się stale rola państw narodowych na korzyść międzynarodowych koncernów, których obroty przewyższaja GNP wielu mniejszych państw (w tym Polski). Siła ekonomiczna tych korporacji, które prowadzą twardą politykę, umożliwia im utrzymanie bardzo skutecznej kontroli. W razie oporu, nie wahają się użyć przedłużenia swojej polityki w formie wojny. Zanosi się więc na dominację 2 jezyków: angielskiego i chińskiego.