W II Rzeczypospolitej tytuł profesora darzony był wielką estymą. Wskazywał bowiem nie tylko na kogoś, kto posiadał wyjątkowo dużą wiedzę, ale również na kogoś, kto był człowiekiem o wysokiej kulturze i szlachetnym etosie. Profesorów szanowało zarówno państwo, gdyż pensja profesora była równa generalskiej, jak i społeczeństwo, dla którego profesor był prawdziwym autorytetem.
Gdy rozpoczęto budowę PRL, społeczny prestiż profesora w dalszym ciągu się utrzymywał, zwłaszcza że każdy z nich był na wagę złota. Przecież w czasie wojny Niemcy i Sowieci z pełną determinacją i w sposób zaplanowany zdziesiątkowali naszą kadrę naukową. Ale PRL to nie była ani kontynuacja II Rzeczypospolitej, ani państwo suwerenne. To było państwo całkiem nowe, tworzone pod dyktando sowieckie jako element bloku komunistycznego. Stąd w dalekosiężnych planach cały sektor nauki miał być sukcesywnie wtapiany w rzeczywistość zupełnie skomunizowaną. Zmienić się więc musiały pozycja i rola profesora. Nie był to jednak akt jednorazowy, lecz proces obliczony na lata.
Nauka na usługach socjalizmu
Komunizm jest ideologią totalitarną, a to oznacza, że celem władzy państwowej jest zdobycie kontroli zarówno nad całym życiem społecznym, jak i prywatnym. To ostatnie jest, wedle marksizmu, tylko częścią życia społecznego; prywatność i indywidualność nie posiadają żadnej autonomii. Takie założenia ideologiczne znajdowały oparcie prawne i usprawiedliwiały coraz większą ingerencję państwa w życie obywateli. Dotyczyło to również nauki i naukowców.
PRL upaństwowiła instytucje i organizacje naukowo-edukacyjne - od żłobków i przedszkoli, poprzez szkoły podstawowe i średnie, aż po szkoły wyższe (jedyną uczelnią prywatną, i to w całym bloku komunistycznym był Katolicki Uniwersytet Lubelski).
Upaństwowienie oznaczało nade wszystko przejęcie kontroli nad programem nauczania i nad nominacjami. A ponieważ nadrzędnym celem systemu była poprawność ideologiczna, uznano więc, że cała nauka musi być podporządkowana budowaniu komunizmu. Mówiono o tym wprost przy różnych okazjach, zwłaszcza w czasie I Kongresu Nauki Polskiej (1951 r.), gdy likwidowano, zawłaszczając oczywiście cały majątek, społeczne stowarzyszenia naukowe, jak choćby Polską Akademię Umiejętności czy Towarzystwo Naukowe Warszawskie, by w ich miejsce powołać w 1951 r. jedną centralnie sterowaną organizację państwową - Polską Akademię Nauk. Głos zabierali zarówno przedstawiciele władz państwowych, jak i naukowcy, deklarując wierność komunizmowi i podkreślając z całą stanowczością, że nauka nie może być apolityczna, a więc musi służyć budowie socjalizmu - w Polsce i na świecie. We wstępie do referatu zbiorowego Sekcji Nauk Społecznych i Humanistycznych "O znaczeniu humanistyki dla walki klasowej" twierdzono z całą determinacją, że należy dokonać "przełomu i przyspieszyć proces przestawiania naszej humanistyki na tory marksizmu-leninizmu" (s. 3).
Wyjaśniano dalej: "Realizując Plan 6-letni, zdajemy sobie sprawę z tego, że tworzymy w ten sposób podstawę całego rozwoju społeczeństwa ku socjalizmowi, a więc również rozwoju jego psychiki, jego świadomości, jego filozofii, sztuki, moralności" (s. 3). Jest to walka, której nie można rozstrzygnąć zwycięsko "na rzecz socjalizmu bez aktywnej roli nadbudowy" (s. 4), czyli kultury i nauki. W ten sposób na całe dziesięciolecia określono miejsce nauki i naukowców w PRL: mają być zaangażowani w budowanie nowego społeczeństwa socjalistycznego.
Kontrola nauki - jawna i ukryta
Państwo dysponowało wieloma instytucjami umożliwiającymi kontrolowanie nauki. Najważniejsze to: Ministerstwo Oświaty, Centralna Komisja Kwalifikacyjna dla Pracowników Nauki oraz Rada Główna do spraw Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Polska Akademia Nauk podlegała Prezydium Rządu, Centralna Komisja Kwalifikacyjna dla Pracowników Nauki od 1958 r. podlegała PAN, a potem władzom centralnym, bo tytuł od roku 1958 nadawała Rada Państwa (wcześniej minister oświaty). Rada Główna do spraw Nauki i Szkolnictwa Wyższego podlegała właściwemu ministrowi. Nazwy tych instytucji, jak i zasady ich funkcjonowania oraz podporządkowania władzom centralnym się zmieniały.
Ale były też nieoficjalne narzędzia kontroli nauki; do nich należały komitety Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR) oraz Ministerstwo Spraw Wewnętrznych (MSW). Były to instytucje ważniejsze niż te wcześniej wymienione, bo ostatecznie od ich opinii i zgody zależała kariera naukowca. Gdy więc z jednej strony oficjalna droga zatwierdzania stopnia lub tytułu była jawna, to tę nieoficjalną, niejawną możemy poznać dzięki materiałom zgromadzonym w IPN.
Dziś uwaga opinii publicznej skupia się przede wszystkim na tropieniu różnych agentów czy donosicieli zwanych w terminologii fachowej TW (Tajny Współpracownik). Niestety, w świecie nauki ich nie brakowało. Potwierdza to fakt, że w tym właśnie środowisku bardzo silnie protestowano przeciwko lustracji, której w końcu nie przeprowadzono. Ale jakkolwiek dane dotyczące agentów-naukowców mogą być bulwersujące, to jednak przysłaniają one w pewien sposób mechanizmy działania całego systemu, również w sferze nauki. Agenci byli jedynie trybikami w całej machinie komunistycznej, stąd skupianie uwagi tylko na nich może zdeformować obraz problemu. Oni realizowali szczegółowe polecenia kierujących nimi oficerów Służb Specjalnych, nie zdając sobie sprawy, jak wygląda całość. A przecież to całość jest najważniejsza, bo ona określa miejsce i znaczenie szczegółów. Zresztą, sterowanie nauką przez komitety PZPR czy MSW to nie była kwestia tylko pozyskiwania agentów, lecz była to próba wielorakiego wpływania na środowisko naukowe pod kątem lojalności wobec państwa, ideologii i systemu.
Wśród wielu materiałów archiwalnych, które znajdują się w zasobach IPN, są nie tylko teczki personalne, ale również dokumentacja pracy urzędów, jak MSW czy CKK lub PAN. Analizując te dokumenty, widzimy niejako od środka, jak to wszystko działało. Chodzi o to, że państwo miało w ręku potężną broń czy potężny straszak na wszystkich naukowców: było nim zatwierdzanie stopni i tytułów, takich jak: doktorat, habilitacja, docentura, profesura zwyczajna i nadzwyczajna. Była to również zgoda na otrzymanie paszportu, bez którego nie można było ani wyjechać na konferencję, ani też skorzystać z intratnego stypendium.
Władze komunistyczne wiedziały o tych wszystkich progach w karierze naukowej, zresztą niektóre z nich same celowo ustanawiały. Po co? Właśnie po to, żeby nie tyle dbać o wysoki poziom nauki, ile by mieć zapewnioną możliwość kontroli ideologicznej. Przecież mówiono o tym wyraźnie na wielu zjazdach i naradach: nauka musi być zaangażowana politycznie i ideologicznie, nie ma nauki apolitycznej. Te deklaracje musiały mieć pokrycie w realnych możliwościach kontrolowania naukowców przez władze.
Jak wobec tego wyglądała droga zatwierdzania awansów naukowych? Sięgnijmy do dwóch dokumentów: jeden dotyczy KUL, a drugi PAN.
Polityka "nominacyjna"
KUL był uczelnią prywatną, ale mając prawa państwowe, podlegał w zakresie nominacji tym samym procedurom, co pozostałe uczelnie. W grę wchodziło tu zatwierdzanie doktoratu, habilitacji, profesora nadzwyczajnego i zwyczajnego przez CKK. I to był właśnie ten punkt, który pozwalał władzom na prowadzenie własnej polityki "nominacyjnej". Wykorzystywano uprawnienia CKK, by w wielu przypadkach awanse naukowe utrudniać, czyli albo je o całe lata odwlekać, albo wręcz uniemożliwiać. Kto to wykorzystywał? Odpowiedź jest prosta: MSW. To komunistyczne Ministerstwo Spraw Wewnętrznych starało się dokładnie śledzić, jakie poglądy ma kandydat na doktora lub profesora, by w razie zastrzeżeń wydać opinię negatywną, która była wiążąca dla CKK. MSW nie dociekało, jaką wartość naukową posiadają prace kandydata; zastrzeżenia miały charakter wyłącznie polityczno-ideologiczny i były one ważniejsze od wartości czysto naukowej (taka zresztą dla komunistów nie istniała).
W archiwach IPN znaleźć można wielostronicowe opracowanie dotyczące KUL (Warszawa, 8 października 1963 r.), w którym wymienieni są kandydaci do różnych nominacji, z krótką charakterystyką i rodzajem decyzji. Materiał ułożony jest wedle klucza wydziałowego. Wymienimy kilka przykładów. Wydział humanistyczny - sekcja historii. Praca doktorska: "Mgr Chruszczewski Adam - Klerykał, dobro kościoła stawia ponad wszystko. Na wykładach ostro i zdecydowanie odrzuca poszczególne założenia filozofii marksistowskiej - załatwić negatywnie". Prace habilitacyjne. "Dr Ryszard Bender, adiunkt - Katolicki doktryner o poglądach konserwatywnych, zapatrywania polityczne - reakcyjne. W okresie października 1956 roku postulował zmianę ustroju w Polsce. Jest negatywnie ustosunkowany do ustroju PRL - Załatwić negatywnie". W sumie wydano następujące dyspozycje - w przypadku habilitacji: "na pewien okres wstrzymać habilitację", "nie wyrazić zgody na habilitację", w przypadku doktoratów: "wstrzymać pozytywne załatwienie sprawy", "załatwić negatywnie", "załatwić raczej pozytywnie", "można załatwić pozytywnie" (IPN/BUiAD/Warszawa Sygn. 0445/34).
Dokładną analizę tych dokumentów pozostawmy historykom, ważne jest natomiast, aby sobie uświadomić, jak głęboko MSW mogło ingerować w proces nominacji już od tytułu doktora, choć na zewnątrz wszystko wyglądało na zgodne z prawem i procedurami. Decyzję formalnie podejmowało CKK lub Rada Państwa, a nieformalnie - MSW.
Partia ma czas, naukowcy mogą poczekać
A teraz zajrzyjmy do innego dokumentu. Jest znacznie późniejszy, bo pochodzi z roku 1983 i dotyczy innej instytucji, już zupełnie państwowej, którą była PAN. W tym wypadku chodziło o nominacje profesorskie. Ostatecznie zatwierdzała je Rada Państwa, ale po pozytywnym zaopiniowaniu przez CKK. Taka była droga jawna. Niejawna była trochę bardziej skomplikowana.
14 września 1983 r. Sekretarz Naukowy PAN prof. Zdzisław Kaczmarek otrzymuje pismo (z adnotacją: "Poufne") od pułkownika MSW (podpis nieczytelny, pieczęć słabo czytelna, jest to odbitka), z którego dowiadujemy się, że jest to odpowiedź na wcześniejsze pismo, bowiem to "Dyrektor Biura Kadr i Szkolenia PAN zwrócił się do MSW w sprawie zaopiniowania naukowców i o nadanie nominacji profesorskich" (IPN BU 0365/7314). Pułkownik w związku z tym wyjaśnia, że "w grupie tej znajduje się szereg osób znanych Polskiej Akademii Nauk z antysocjalistycznej działalności w kraju i za granicą". Dlatego, tłumaczy pułkownik, "[p]roponujemy wycofanie z Rady Państwa wniosku o nadanie tytułu profesora...".
W piśmie tym zastanawia fakt, że sam dyrektor Biura Kadr i Szkolenia PAN zwracał się o opinię do MSW, tak jakby to on odgrywał jakąś szczególną rolę w kontaktach z MSW. Zauważmy, że negatywna decyzja z MSW była wiążąca, bo wniosek został z Rady Państwa wycofany. Ale co ciekawe, wniosek już był w Radzie Państwa, a to oznacza, że przeszedł przez wcześniejsze sito. Jakie ono było?
Tu napotykamy na rzecz wręcz bezcenną. Do wymienionego pisma z MSW (odbite było w trzech egzemplarzach, z których jeden trafił do Wydziału I Departamentu XXX MSW) dołączono wykaz kandydatów PAN i historię 37 wniosków o tytuł profesora rozpatrzonych negatywnie. Dzięki temu dowiadujemy się, przez jakie instytucje przechodził wniosek, i jak długo to wszystko trwało. Weźmy jednego z kandydatów do tytułu: doc. dr hab. Jerzy Łojek, Instytut Badań Literackich PAN. Najpierw Rada Naukowa PAN podejmuje decyzję pozytywną w sprawie tytułu. Jest 18 grudnia 1974 r., z Rady Naukowej pismo trafia do Biura Kadr wcale nie od razu, ale po pół roku (21 czerwca 1975 r.). Następnie pismo rozpoczyna wędrówkę nie do Centralnej Komisji, ale po komitetach partii! Najpierw jest to komitet wojewódzki, a potem Komitet Centralny PZPR. Do komitetu wojewódzkiego trafia bardzo szybko, bo po dwóch dniach (23 czerwca 1975 r.). Ale tam wniosek leży pół roku, zanim zostanie wysłany (3 grudnia 1975 r.) do KC PZPR. I tu zrobił się zator, bo z KC wniosek wysłano do Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej po 6 latach! Trafił tam dopiero 11 marca 1981 r., i to chyba tylko dlatego, że nastała odwilż związana z powstaniem "Solidarności". W kilka miesięcy później CKK przekazała wniosek do Rady Państwa (23 lipca 1981 r.).
I co? I nic. Na tym koniec, bo jak wiadomo, tytułu profesora docent Jerzy Łojek nie otrzymał, a nawet w rok później (1982 r.) zmuszono go do przejścia na emeryturę.
Widać jasno, że partia komunistyczna, mając do dyspozycji oficjalny organ w postaci Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej, mogła dodatkowo ingerować w procedurę przyznawania stopni i tytułów w każdej fazie, na etapie zarówno doktoratu, jak i profesora; na poziomie Rady Państwa, czy to za pośrednictwem swoich komitetów (wojewódzkich lub Komitetu Centralnego), czy też za pomocą bardzo skutecznego MSW. Władza nie musiała się spieszyć. Komuniści mieli czas, a naukowcy mogli poczekać. Docent Jerzy Łojek czekał 8 lat, i się nie doczekał. Wniosek o tytuł profesora zwyczajnego dla Barbary Skargi wpłynął do Rady Państwa w roku 1982, przeleżał tam 6 lat.
Jeden dokument, a ile informacji!
To niesłychanie rozległe pole badań dla historyków. Dopiero śledząc system niejako od kuchni, widzimy jak on działał. W tym kontekście można nie tylko zobaczyć, ale i zrozumieć, kto i dlaczego się nie ugiął, oraz kto i dlaczego mógł się złamać. Te suche informacje zapisane w tabelkach zawierających zablokowaną drogę do profesury 37 osób ukazują metody działania systemu, w którym na każdym etapie mogło dokonywać się niemal ręczne sterowanie - zarówno przez władze partyjne, jak i odpowiednie wydziały MSW. Komuniści mogli zablokować nominację za pośrednictwem komitetów PZPR, mogli przetrzymywać wniosek całymi latami, by w końcu go odrzucić, mogli przez ubeków lub esbeków wpłynąć na wnioskodawców, "proponując wycofanie wniosku", co praktycznie oznaczało jego odrzucenie.
Tak jak niektórzy się złamali, by zdobyć upragniony tytuł, tak inni poprzestali na habilitacji lub doktoracie. W sumie jednak całe to peerelowskie dziedzictwo tytułów i stopni nie jest obiektywne i miarodajne; za dużo w tym było brudnej polityki, ludzkich słabości, ideologii i tajnych służb. Właściwie każdy przypadek należałoby rozpatrywać indywidualnie, co przy braku instytucjonalnej dekomunizacji i lustracji wydaje się wręcz niemożliwe. A jednak trzeba ją podejmować, bo każdy profesor, który nie dał się złamać ani partii, ani służbom, który nie uległ zbrodniczej ideologii komunistycznej, to dla narodu bezcenny skarb. Natomiast zaprzańców trzeba się strzec. W innym przypadku bez prawdziwego oczyszczenia tytuł ten będzie się degradował coraz bardziej. A szkoda, bo jednak w tradycji zachodniej, w tym także polskiej, ceniono prawdziwą wiedzę i kulturę osobistą, co uosabiać miał właśnie profesor.
Do tych wzorów musimy powracać, zwłaszcza młode pokolenie naukowców, które powinno poznać przeszłość - tę dalszą i tę bliższą, aby wyrobić sobie właściwy osąd i odzyskać wiarę w sens uprawiania nauki, której naczelnym celem ma pozostać prawda, a nie ideologia. Bo za ideologią idzie ostatecznie kłamstwo, przemoc i poniżenie, a prawda otwiera oczy na rzeczywistość i ludzką godność, którym za żadną cenę nie wolno się sprzeniewierzyć.
Piotr Jaroszyński
Nasz Dziennik, 13 stycznia 2010