Nierzadko zdarza się nam podziwiać obraz, na którym wymalowano szkaradną postać diabła, zdeformowaną twarz człowieka, czy pole bitewne gęsto zasiane trupem. Nie jest też nam obce przeżywanie to strachu, to smutku, to cierpienia podczas tragicznej śmierci bohatera. A oglądając Flipa i Flapa często śmiejemy się z ich zabawnej niezdarności. Brzydota, tragedia, komedia — każda z tych trzech kategorii estetycznych, zawiera w sobie coś, co powinno ją wykluczyć z zakresu estetyki.
Bo przecież piękno jest tym, co chcemy oglądać, boimy się i unikamy strachu czy cierpienia, a również nie lubimy tego, co jest jakoś ułomne i kalekie. Mimo to kategorie powyższe doznają w sztuce pewnej metamorfozy, którą Rodin stawia na pograniczu magii i alchemii: z przyjemnością oglądamy i to co brzydkie, i to co tragiczne, i to co komiczne. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź na to pytanie jest równoznaczna ze znalezieniem rozwiązania dla tego, co czasem określa się mianem paradoksu brzydoty, tragedii i komedii. W naszym artykule nie stawiamy sobie aż tak maksymalistycznego zadania, by rozwiązać te trzy paradoksy, skupimy się tylko na jednym z nich, może najbardziej paradoksalnym, a mianowicie na paradoksie brzydoty.