Rzeka Fraser bierze początek w Górach Skalistych i tocząc swe wody przez obszar zachodniokanadyjskiej prowincji Kolumbia Brytyjska, uchodzi do cieśniny Georgia (Ocean Spokojny). Jak na rzeki amerykańskie nie jest zbyt długa (1368 km), ale przyciąga za to swym pięknem i tajemniczością; nade wszystko nęci zaś obfitością ryb – w jej nurtach żerują niezliczone ilości łososi, żyją tam też potężne jesiotry.
Mętne, brązowe wody rzeki Fraser przetaczają się szybko przez górskie kaniony, by na ponad 100 km przed ujściem do Pacyfiku rozlać się szeroko w olbrzymiej dolinie, którą wokół otaczają ośnieżone nawet latem szczyty. Rzekę tę upodobały sobie foki. W pogoni za łososiami dopływają nawet do podnóża gór. Te sympatyczne stworzenia są w rzece dość czujne i ostrożne: tylko na chwilę wynurzają łebki z wody, by po chwili zniknąć pod powierzchnią. Nie podpływają zbyt blisko łodzi, ponieważ odczuwają zagrożenie ze strony człowieka – nierzadko zdarza się bowiem, że strzelają do nich Indianie.
Od czasu do czasu woda się zakotłuje, to znak, że foka upatrzyła sobie jakąś rybę i prawdopodobnie już ją trzyma w pysku. Indianie mają prawo łapać łososie w sieci. Foki traktują takie sieci jak bufet szwedzki, podpływają, by wybrać dla siebie co dorodniejsze okazy. Nic więc dziwnego, że na tym tle musiało dojść do konfliktu. Zagrzmiały karabiny, od kul zginęło wiele fok, które w innych miejscach, takich jak choćby Horseshoe Bay, wcale nie boją się ludzi. Rozłożone na kamiennych wyspach, wtopione ubarwieniem w otoczenie, rozleniwione i zastygłe, wodzą tylko oczami za miłośnikami ich urody. Ale na rzece Fraser trzeba być ostrożnym, tu najgroźniejszy okazuje się człowiek.
Indianie jako prawowici mieszkańcy tych ziem cieszą się wieloma przywilejami. Nie płacą podatków, nie opłacają czesnego za studia, nie wnoszą opłat za prawo do połowu ryb, otrzymują po 3 tys. dolarów miesięcznie za to, że są Indianami. Ale pieniądze te najpierw trafiają do lokalnego kacyka, który je dzieli na wzór socjalistyczny, czyli większość zgarnia dla siebie, resztki przeznacza dla ludu. Indian „rozkłada” alkohol, nie tyle dlatego, że dużo piją, ale ponieważ są na alkohol nieodporni. Daje się też zauważyć, że nie w pełni umieją oni korzystać z przywilejów, jakie otrzymują od rządu kanadyjskiego. Żyją jakby w oderwaniu od reszty społeczeństwa, własnym spowolnionym rytmem, nieogarnięci psychozą drapieżności towarzyszącej szaleńczej pogoni za zyskiem i niepoddający się presji technicznego postępu. Jadąc rowerem przez indiański rezerwat, ma się trochę wrażenie, jakby przejeżdżało się przez polską wioskę. Odczucie to potęguje widok przydrożnego krzyża – w tym miejscu rozbił się i spłonął samochód z nieletnimi pasażerami. Rodzice postawili krzyż, położyli wiązanki kwiatów, zapalili znicze.
W dolinie rzeki Fraser występują dwa gatunki orłów. Brązowe, trzymające się bliżej gór i krążące majestatycznie nad okolicą, oraz „łyse”, które przesiadują nad potokami i nad wielką rzeką, czekając na okazję do połowu. Te ostatnie nie boją się specjalnie ludzi. Ich białe głowy i białe ogony są tak charakterystyczne, że umożliwiają natychmiastową identyfikację tego gatunku ptaków. W dolinie rzeki Fraser żyją też najmniejsze ptaszki świata – kolorowe kolibry. Przylatują tu aż z Meksyku. Mają gniazdka w starych cedrach i chętnie piją osłodzoną wodę z poidełek, które zawiesza się tu przed oknami domostw. Gdy ptaszek podlatuje, nie widać jego skrzydeł, macha nimi tak szybko, że przez kilka sekund potrafi zawisnąć „nieruchomo” w powietrzu, by po chwili przesunąć się o kilkanaście centymetrów i znowu zawisnąć w „bezruchu”.
W rzece żyją jesiotry – znane i cenione głownie dzięki ikrze. Spotykane przez długi czas w rosyjskich rzekach, dziś są prawie kompletnie wytępione. Kawior jest drogi, bardziej poszukiwany od złota. Opowiadają, że jeśli w rosyjskich rzekach spotyka się jesiotra, to na ogół martwego, rozciętego na pół, z którego kłusownicy wyjęli ikrę, a resztę porzucili. To w Kanadzie jest nie do pomyślenia.
Gdy wypływamy z Jimem o 6. rano, nad rzeką unoszą się jeszcze opary mgły. Jest cicho, słychać tylko szum wody, która pluszcze w miejscach, gdzie leżą powalone drzewa. Motorówka jest prosta, bez zbędnych luksusowych udogodnień, które skutecznie odcinają człowieka od natury. Będziemy szukać jesiotra.
Jim, przyjaciel Tadeusza, Polaka z okolic Poznania, należy do grupy zapaleńców, którzy włączeni są w program ochrony jesiotra. Dzięki nim od kilku lat ryba ta znajduje się tutaj pod całkowitą ochroną. Nawet Indianie, jeśli jesiotr wpadnie w ich sieci, wypuszczają go na wolność, a ewentualne szkody pokrywa Stowarzyszenie Ochrony Jesiotra. Aby osiągnąć dojrzałość płciową, jesiotr potrzebuje 40 lat! Przy dzisiejszej technice, a właściwie technologii wędkowania, gatunek ten łatwo uległby zagładzie. 24-letni jesiotr waży 12 kilo i ma ponad metr długości. Któż by nie chciał poszczycić się takim trofeum! A przecież to dopiero rybi „szczeniak”. Popatrzmy na nasze rzeki i jeziora, zostało trochę uklejek i kiełbików. W okresie tarła można w sklepach kupić liny i szczupaki. Dzierżawcy nie myślą o zarybianiu, ale o tym, aby jak najszybciej wypracować znaczny zysk. Wyłapać wszystko, potem sprzedać i zarobić – oto cała ich filozofia. Nie zastanawiają się, co będzie potem, za 10, za 50 lat. Liczy się to, co jest teraz. A mamy tak piękne rzeki i jeziora.
Nie myślałem, że satysfakcją może być samo złapanie ryby. A jednak. Ten jesiotr zrobił wrażenie. Szara, kostkowata, ostra łuska, długi, wysunięty pysk, dopasowany do pobierania pokarmu z dna. I potężna siła. Choć to był tylko 12-kilowy osesek. Walczył 15 minut. Jim był świadkiem wyciągnięcia tony. Ale to było dawno.
Zeszły już mgły znad rzeki Fraser. Znowu bieleją szczyty gór, w wodzie wesoło baraszkują foki. Pora już wracać. Rzeka uchyliła nam rąbka swoich tajemnic. Rzeka urzekająca niezapomnianym pięknem.
prof. dr hab. Piotr Jaroszyński
Magazyn Polski, nr 1, styczeń 2022 r.