A jednak są tacy, dla których problemy tamtych ludzi nie są czymś obcym, mimo trudów i ryzyka. Chcą się z nimi mierzyć i to z całym zaangażowaniem, a wręcz poświęceniem, bo wiedzą, że taka wyprawa wiąże się z narażeniem zdrowia, a nawet życia. Ludźmi tymi są właśnie misjonarze, a wśród nich wielu Polaków. Obecnie na misjach pracuje ich ponad 2 tysiące.
Kto bezpośrednio nie zetknął się z działalnością misjonarzy na miejscu, czyli wśród konkretnych społeczności, temu trudno jest sobie wyobrazić, jak angażująca i odpowiedzialna jest to praca. Bo posługa misjonarza to nie jest wypad na dwa tygodnie do ciepłych krajów, by zaliczyć nowe hotele, podziwiać widoki i zrobić sobie zdjęcie z tubylcami.
Praca misjonarza to obliczone na długie lata wtopienie się w daną społeczność, która na początku pod wieloma względami jest dla misjonarza czymś po prostu obcym, a i sam misjonarz jest z kolei dla tej społeczności kimś obcym. Bo przecież misjonarz najczęściej wywodzi się z innego kręgu kulturowego, z innej cywilizacji, z innego narodu, no i mówi innym językiem. Gdy turysta przyjeżdża do hotelu, wystarczy mu angielski, żeby się porozumieć. Ale misjonarz w taki sposób niewiele wskóra. A przecież on przyjechał, żeby tu zostać i być z tymi ludźmi na co dzień, na dobre i na złe. Najpierw więc trzeba nauczyć się języka, jednego albo kilku.
Zazwyczaj gdy misjonarz trafia do jakiejś byłej kolonii, to musi poznać zarówno język dawnych kolonizatorów, np. francuski w Burundi, bo jest to nadal język urzędowy, oraz własny, historyczny język danej społeczności, a będzie to kirundi, i wreszcie język, który znany jest szerzej w skali afrykańskiej – suahili. Bez dobrze poznanego języka ani rusz, bo przecież nie wystarczy tu zestaw zwrotów: jak się czujesz, dziękuję, do widzenia.
Misjonarz ma poznać konkretne i złożone problemy tych ludzi, wśród których mieszka, ma udzielać im rad i wyjaśnień, ma słuchać spowiedzi, ma głosić kazania – to wszystko wymaga nie tylko dobrej, ale bardzo dobrej znajomości języka, której musi towarzyszyć znajomość obyczajów, mentalności, historii, tradycji. Język jest przecież tylko znakiem ludzkiej kultury, więc bez jej znajomości język można zrozumieć, ale ludzi się nie zrozumie. Stąd misjonarz to nie tylko człowiek wielkiej wiary, ale również człowiek o wysokim poziomie kultury.
Jest to także człowiek odważny. Praca wśród tubylców, zwłaszcza w regionie nabrzmiałym konfliktami, czy to lokalnymi, czy również międzynarodowymi, stawia misjonarza po którejś stronie barykady. Misjonarz nie jest przeciwko nikomu, przyjechał pracować dla tych ludzi, z tej wioski, z tej parafii.
Może się jednak zdarzyć, że jedna ludność wystąpi przeciwko drugiej, podzielona etnicznie, politycznie albo religijnie. Wtedy misjonarz, chcąc nie chcąc, może być zaliczony przez jedną z grup do wrogów, a to oznacza, że musi się liczyć z napaścią, pozostając człowiekiem bezbronnym, bo przecież nie jest uzbrojonym żołnierzem. Stan permanentnego zagrożenia może niejednego złamać, podda się i ucieknie. Zwłaszcza gdy powraca myśl: jestem tu wśród obcych, na obcej ziemi, mam swój kraj, gdzie jest bezpiecznie. A jednak postawa misjonarza koniec końców wyrasta ponad taką argumentację. Nierzadko słyszymy, jak czynniki oficjalne (ambasady, konsulaty) zachęcają do opuszczenia zagrożonego rejonu. Ale odpowiedź misjonarzy brzmi: nie, bo nie możemy pozostawić naszych parafian.
A więc za odwagą idzie jakże budujące poczucie odpowiedzialności. To nie jest odwaga dla odwagi, to nie jest wyzywanie losu czy szukanie mocniejszych emocji. To jest bardzo jasno przemyślana postawa odpowiedzialności za powierzonych sobie ludzi, którzy z całą ufnością i miłością widzą w misjonarzach jedyne oparcie zarówno w drobnych problemach, jak i w sytuacji wielkiego zagrożenia. Takich ludzi nie można pozostawić samym sobie, ta więź jest zbyt głęboka. I wreszcie misjonarz musi być człowiekiem zahartowanym i wytrzymałym. Zdjęcia, choćby z Afryki, wyglądają malowniczo, ale oglądając je, nie odczuwa się temperatury, nie odczuwa się obezwładniających promieni słońca. Misjonarz musi dostosować się do takich warunków klimatycznych, które bywają krańcowo różne od tych, w jakich do tej pory żył i jakie były dla niego czymś normalnym. Na misjach owa norma się zmienia przez nadmiar wilgoci i upału albo nadmiar suszy i zimna. Ludzki organizm nie tak łatwo potrafi się zaadaptować, bywa, że ciągle trzeba walczyć ze swoimi słabościami, zwłaszcza że…
Zwłaszcza że osłabiony organizm bardzo lubią zaatakować różne choroby. Niektóre z nich pozostaną na całe życie, bo są nieuleczalne, co najwyżej jakoś zaleczalne. Chorób tych są setki, nie mówiąc o tysiącach odmian. W Afryce najczęściej spotykane to ameba i malaria, większość misjonarzy wcześniej czy później na takie choroby zapadnie. Nie jest to jednak powód do rozpaczy, mówimy przecież o ludziach odważnych, którzy wiedzą, czego chcą, wiedzą, dla kogo coś robią i że musi to kosztować, choć tak naprawdę nie ma ceny.
Jest to możliwe tylko wówczas, gdy motywacja płynie z nadprzyrodzonych źródeł, a misja jest misją miłości. Taką właśnie misję pełnią polscy misjonarze, duma i chluba Kościoła i naszego Narodu.
Piotr Jaroszyński
Nasz Dziennik, 15 marca 2014