Początki demokracji sięgają greckiego mędrca i męża stanu, Solona, który żył na przełomie VII i VI w. przed Chrystusem. Jednak na dobre demokracja zaprowadzona zostaje w Atenach w roku 507 i trwa aż do upadku Aten, zaś jej najwspanialszy okres związany jest z imieniem Peryklesa.
Podstawę demokracji greckiej stanowiła tzw. izonomia (równość wobec prawa), izogeria (równy dostęp do urzędów) oraz wolność. Na co warto zwrócić szczególną uwagę dziś, gdy myślimy o demokracji ateńskiej i porównujemy ją z demokracją współczesną? Wybierzmy niektóre tylko punkty. Po pierwsze, równość wobec prawa oznaczała, iż niezależnie od tego, czy ktoś jest urzędnikiem państwowym, czy nie, podlega takiemu samemu prawu, a więc piastowany urząd nie jest kryjówką dla przestępców. Po drugie, podczas pełnienia obowiązków urzędnik pozostaje nieustannie pod kontrolą ludu, wszak demokracja to rządy ludu (demos - lud, kratos - władza); wyborcy mogą urzędnika zawiesić, a nawet odwołać. A więc nie może być takiej sytuacji, że urzędnik (czy mówiąc językiem dzisiejszym - poseł, minister, premier) po wyborze z pobłażaniem kiwa wyborcom przez okno i na cztery lata ma spokój, jest nietykalny, a na zarzuty odpowiada: „Chcieliście, to macie, trzeba było mnie nie wybierać".
Po trzecie, w trakcie trwania kadencji urzędnik był traktowany jako dłużnik państwa, zaś jego majątek brany był w zastaw; wiadomo bowiem, jak wielkich nadużyć można się dopuścić podczas urzędowania (szaremu człowiekowi nawet o tym się nie śni). A wreszcie po skończonym urzędowaniu, które zazwyczaj trwało rok, urzędnik musiał zdawać rachunek ze swej pracy i gdy coś było nie tak, to za karę jego majątek można było zmniejszyć; jeśli natomiast wszystko było w porządku, urzędnik odzyskiwał majątek, a w nagrodę czekała go publiczna pochwała.
Dzisiejsza demokracja jest, jak to łatwo można zobaczyć, w wielu istotnych punktach zaprzeczeniem demokracji starożytnej, jest jej całkowitym zwyrodnieniem, obliczonym na zdezorientowanych i niedouczonych wyborców. Ateńczycy złapaliby się za głowę, gdyby zobaczyli, co dziś nazywa się demokracją. A przecież oni sami uważali, że demokracja jest ustrojem najlepszym, ale wśród złych, jest lepsza od tyranii czy oligarchii, ale nie lepsza od monarchii czy politei. Dzisiejsza tzw. demokracja lekceważy sobie i równość wobec prawa, i równy dostęp do urzędów, i lojalność wobec wyborców.
Starożytna demokracja miała jeszcze jedną cechę, która chroniła ją przed tym, co papież Jan Paweł II wielokrotnie określa mianem „totalitaryzmu demokracji". W słynnej mowie wygłoszonej przez Peryklesa na cześć demokracji padają m.in. i takie słowa: „Jesteśmy posłuszni każdoczesnej władzy i prawom, zwłaszcza tym niepisanym, które bronią pokrzywdzonych i których przekroczenie przynosi powszechną hańbę".
A więc u podstaw prawdziwej demokracji leżą nie prawa stanowione, te przegłosowane, ale prawa nie pisane, nie ustanowione przez człowieka, ale boskie, bo takim mianem określali Grecy prawa niepisane, nie znali przecież Dekalogu. Prawa te charakteryzują się w pierwszym rzędzie troską o ludzi pokrzywdzonych. Przekroczyć prawa boskie, to okryć się hańbą i niesławą.
Spytajmy dziś tych, którzy szermują hasłem postępu i rozwoju, a którzy w imię demokracji kłamią, kradną i czynią zamach na prawo boskie, czy rzeczywiście mają jakiekolwiek pojęcie o demokracji. Czy raczej pogrążeni w nieświadomości i niedorozwoju intelektualnym dorośli jedynie do poziomu tych, których Grecy potraktowaliby jako swoich niewolników, niezdolnych do używania rozumu i wzięcia odpowiedzialności za dobro wspólne?
Piotr Jaroszyński
"Naród tylu łez"
Tukidydes, Wojna peloponeska, Warszawa 1953, s. 106