Gdy wybraniec partii piastował swój urząd, był otoczony medialnym kordonem zapewniającym nietykalność, a co więcej tworzono wrażenie, że rządzić będzie wiecznie. Jego urząd był z granitu, jego postać z brązu. Ale wcześniej czy później musiało nastąpić zakończenie kariery. Przygotowywano je starannie, choć poza widokiem publicznym. Przygotowywano tak, żeby delikwent, który sam zaczął wierzyć w swoją gwiazdę i swoją moc, doznał szoku, który nie tylko osadzi go na ziemi, ale dodatkowo strąci do dołu, co ułatwi przypuszczenie ataku z różnych stron. I wtenczas wielki sekretarz, premier, minister robił się taki malutki, taki – jak to mówiono w jednym z przedwojennych filmów – tyci, tyci.
Postacią, która na trwałe zapisała się w historii PRL-u, był Edward Gierek. Media kreowały go na „ojca narodu” i stąd też przybierał postawę i sposób mówienia odpowiedni dla „ojca narodu”. Zatroskany, zamyślony, ważący słowa, gospodarny. Opowiadano anegdotę, jak to odwiedzając jeden z zakładów włókienniczych w Pabianicach, zapytał szwaczkę: „A wy skąd pochodzicie?” – „Z Wielunia, towarzyszu pierwszy sekretarzu” – odpowiedziała z przejęciem. „A to pochodźcie, pochodźcie” – skwitował z całą powagą.
Ten „ojciec narodu” upadł na fali nie tylko powstania Solidarności, ale również rozgrywek wewnątrzpartyjnych. Bardzo ciekawie czyta się po trzydziestu latach Protokoły tzw. Komisji Grabskiego (wydane po latach w Paryżu przez Instytut Literacki, 1986). Tow. Grabski stanął na czele partyjnej komisji (1981), która miała przepytać osoby odpowiedzialne za doprowadzenie do kryzysu państwa i partii. Wśród tych osób był na pierwszym miejscu Gierek, potem Jaroszewicz, Szlachcic i in. Każde z tych przesłuchań nabiera z czasem coraz mocniejszego smaku, ponieważ widzimy system od środka (materiały były tajne, ale je przemycono na Zachód), a także obcujemy z mentalnością tych nowych ludzi, którzy ciałem i duszą należeli do partii.
Atak na Gierka szedł dwutorowo. Z jednej strony było to oskarżenie o doprowadzenie państwa do kryzysu, z drugiej oskarżenie o czerpanie korzyści materialnych dla siebie i rodziny z racji pełnionego stanowiska. Ten drugi zarzut nie miał większego znaczenia w proporcji do spraw natury państwowej, bo jakie to ma znaczenie ekonomiczne czy pierwszy sekretarz ma jeden czy dwa domki, ale miał znaczenie propagandowe i psychologiczne. Chodziło o to, żeby opinia publiczna potępiła nadużycia władzy (czerpanie korzyści materialnych), i by oskarżony został niejako sprowadzony do parteru.
Propagandowe rozgrywanie nadużyć to stały element walki z konkurentami politycznymi, dawniej i dziś. Najpierw pozwala się robić takie nadużycia, czyli przymyka się oko, jakby mówiąc: bierz, bracie, ja niczego nie widzę, a potem w odpowiednim momencie oko się otwiera i mówi nie tylko: stop, ale wystawia rachunek, bo to oko wszystko widziało. To są metody stare jak świat i ciągle aktualne. Ale to za mało, trzeba przeciwnika poniżyć, zrobić go karzełkiem. Jakie to były korzyści majątkowe w przypadku E. Gierka? Przewodniczący Grabski prosił o wyjaśnienie „sprawy domków, czy domku syna, jak również warzywnika” (s. 36). Więc Gierek zaczął się tłumaczyć, że zanim wprowadził się do Klarysewa (1977), to (jako pierwszy sekretarz) mieszkał w Warszawie przez pewien czas w dwóch pokoikach, że willa w Klarysewie była własnością Urzędu Rady Ministrów, łącznie z całym wyposażeniem (meble, obrazy), co może przysiąc na „głowę swej osiemdziesięcioośmioletniej matki”, że obecny dom został mu przekazany w użytkowanie dożywotnie, a jeśli chodzi o warzywnik…, posłuchajmy: „Warzywnik, o którym mówił towarzysz Grabski, zbudowany został nie wiem przez kogo i nie wiem, dla kogo. Ja z tego warzywnika nigdy nie korzystałem i nie wiem, kto korzystał z tego warzywnika. Został on postawiony poza posesją, co prawda obok, ale poza posesją. Byli tam ostatnio przedstawiciele NIK-u i nie wiem, co ustalili. W każdym bądź razie oświadczam, że nigdy z tego warzywnika nikt z mojej rodziny nie korzystał. I jeśli komukolwiek ten warzywnik jest potrzebny, to im prędzej się go przekaże tym, którzy mogą go wykorzystać, tym lepiej dla sprawy. Ja nie mam takich zainteresowań, towarzysze, kwiatkami, czy warzywami i mnie to naprawdę nie było i nie jest potrzebne. […] Więc o co chodzi, towarzysze? Co chcecie udowodnić, czy ktoś chce udowodnić, że Gierek-złodziej kazał zbudować tego rodzaju obiekt? Po cholerę jest mi on potrzebny?” (s. 45).
Tragikomedia, czysty Gogol, widmo komuny, która ciągle nad nami krąży: domy, domki i warzywniki. Tylko, trawestując słowa pierwszego sekretarza, po jakiego czorta był nam potrzebny tamten piekielny system i ten, coraz bardziej podobny do tamtego?
Piotr Jaroszyński
Nasza Polska