Jednym z modnych i powracających ciągle słów jest słowo „tolerancja". Pojawia się ono najczęściej w dyskusjach zahaczających o problemy społeczne, polityczne i religijne. Wypowiadane jest z całym namaszczeniem, ciepło, wręcz nabożnie. Brak tolerancji to przecież podobno największy grzech naszych czasów, człowiek światowy jest człowiekiem tolerancyjnym, natomiast zaściankowy katolik, Polak, najczęściej jest ksenofobem, antysemitą, nacjonalistą. Należy być tolerancyjnym, w innym przypadku nie ma się dostępu do wyższych sfer życia publicznego.
Ale słowo „tolerancja" jest używane dość sprytnie. Po pierwsze nie jest ono polskie, lecz pochodzi z łaciny, i to renesansowej. Wiadomo, dziś łacina nauczana jest szczątkowo, wskutek tego sens słowa odbierany jest przez Polaków na wyczucie. W starciu więc z jakimś oświeconym zwolennikiem tolerancji wiele osób nie da sobie rady. Po drugie, słowo „tolerancja" pełni określoną funkcję ideologiczną, jego celem jest eliminacja innego słowa o doniosłej roli religijnej, jakim jest „miłosierdzie". Po trzecie, tolerancja, a raczej brak tolerancji, to stały zarzut kierowany pod adresem katolicyzmu, już od czasów reformacji.
W języku polskim mamy takie słowa jak „litość", „wyrozumiałość" i oznaczające najpiękniejszą z cnót -misericordia - „miłosierdzie". Jednak z żadnym z nich nie utożsamia się tolerancja, ponieważ one są katolickie, natomiast prawdziwa tolerancja jest... antykatolicka! Już John Locke, siedemnastowieczny filozof angielski przygotowujący grunt pod demoliberalizm, pisał, że należy być tolerancyjnym wobec wielu osób, postaw, poglądów... except Roman catholics, czyli „z wyjątkiem rzymskich katolików".
Obok akcentu antykatolickiego tolerancja ma na celu zamazanie różnicy między dobrem i złem, a w konsekwencji nawet ochronę i promowanie zła. Właśnie wówczas, gdy normalnie oburzamy się na zło, zwłaszcza zło moralne, słyszymy owo magiczne upomnienie: „Bądź tolerancyjny!" Ale przecież dla zła nie ma tolerancji, czasem trzeba się ulitować, czasem - być wyrozumiałym, czasem - okazać miłosierdzie, ale zło pozostaje złem. Natomiast tolerancja żąda od nas potraktowania zła tak, jak gdyby było moralnie neutralne czy nawet dobre. A to jest właśnie najgroźniejsze.
Manipulacja semantyczna, czyli znaczeniowa, związana ze słowem „tolerancja" polega na celowym pomieszaniu dobra ze złem. W efekcie słowo to nie tylko jest w wymiarze religijnym antykatolickie, ale również w wymiarze moralnym jest demoralizujące.
Zdarza się, że oświecony humanista pytany o granice tolerancji odpowiada, iż granice takie wytycza brak tolerancji: nie ma tolerancji dla braku tolerancji. Niestety, odpowiedź taka jest inteligentnym unikiem, to zwykła tautologia, czyli powiedzenie tego samego, tyle że przy pomocy różnych słów. Tym samym jest granica tolerancji, co brak tolerancji, tak jak granicą zdrowia jest brak zdrowia, granicą Polski jest brak Polski, bo w Rosji czy Czechach nie ma Polski. Oświeceni humaniści, odpowiadając, że nie ma tolerancji dla braku tolerancji, żartują sobie z problemu. Albowiem w pytaniu o granice tolerancji chodzi o granice obiektywne, a nie słowne, chodzi o granice ludzkich czynów mierzonych przy pomocy jedynych kryteriów moralnych, jakimi są dobro i zło. Nie ma tolerancji dla zła, czyli dla łamania podstawowych praw ludzkich. To, co jest realnym złem dla człowieka, jak podważanie prawa do życia czy prawa do prawdy, nie może być kwestią tolerancji czy opcji, ponieważ następuje wymierne uderzenie w realne dobro, jakim jest ludzkie życie czy ludzki rozwój osobowy.
Uważajmy na zwolenników tolerancji. Za fasadą słodkiej mowy ukrywają często swą nienawiść do katolicyzmu i uległość wobec wszelkich przejawów demoralizacji. My mamy nasze słowa i naszą tradycję, gdzie dobro jest dobrem, a zło złem, gdzie wiemy, że za dobrem trzeba iść, a zła unikać. To jest nasz kompas, a nie mętne hasło tolerancji.
Piotr Jaroszyński
"Naród tylu łez"