Talenty same nie rosną, a na pewno nie dojrzeją do pełni swych możliwości. Talenty muszą być pielęgnowane i uprawiane. Wtedy dopiero zadziwić mogą świat.
W przypadku talentów literackich, których glebą jest słowo, wyjątkową rolę odgrywa kultura słowa domowego. Przecież to właśnie dom jest tą najważniejszą przestrzenią, w której padają słowa, jakie dziecko słyszy przez pierwsze lata swojego życia. Te słowa pozostaną w nim na zawsze jako wzory i drogowskazy, ponieważ są to słowa pochodzące od osób najbliższych.
Ale nie idzie tu tylko o same słowa jak „mama” czy „tata”. Sprawa jest głębsza, idzie o słowa, które budują zręby naszej kultury słowa, a więc obejmują z jednej strony właściwy sposób wymawiania, z drugiej zaś udrażniają nasze myślenie. Więcej, wyrabiają smak artystyczny i otwierają pole dla twórczości. Z takim zamysłem dom powinien otwierać przed dzieckiem skarby, jakie niesie ze sobą słowo.
Ktoś powie, że jest to rzecz nierealna, wymyślona, sztuczna. Przecież współczesne dzieci gros czasu spędzają przed ekranem albo telewizora, albo komputera czy smartfona, które do nich mówią zamiast rodziców. To prawda, że wielu rodziców kompletnie nie zdaje sobie sprawy z zakresu swej odpowiedzialności i ze skutków własnych zaniedbań. Dopiero, gdy dziecko ma pięć lat i nie mówi albo mówi z trudnością, zaczyna się paniczne szukanie lekarza, żeby coś z tym zrobił. A co zrobi lekarz? Niewiele, gdy czas na stymulację mowy już minął. Ani telewizor, ani komputer nie stymulują do mówienia, natomiast absorbując wzrok za pomocą migających obrazków, skutecznie blokują rozwój umiejętności werbalizowania myśli. Takie to są skutki zauroczenia techniką, która podawana w nieodpowiednim czasie i w niewłaściwych dawkach działa jak trucizna.
Z jakąż więc rozkoszą wracamy do polskich domów, w których królował polski język i to na najwyższym poziomie. W podglebiu takiego języka mogły rozwijać się talenty, mogły zajaśnieć wielkości. Patrząc na dzisiejszych rodziców, a zwłaszcza ojców, nie chce się wierzyć, by słyszeli kiedykolwiek o tym, jak ważną rolę odgrywała troska ojców o język swoich pociech. A przecież wiemy, ile wysiłku wkładał Apollo Nałęcz Korzeniowski, by wyrobić w małym Konradzie, a późniejszym wielkim pisarzu angielskim, smak dla wysokiej kultury słowa. Stąd czytał mu nie tylko teksty oryginalnie napisane po polsku, ale i swoje tłumaczenia arcydzieł francuskich i angielskich.
Podobną rolę w rozwoju talentu pisarskiego odegrał ojciec naszej poetki narodowej, pan Józef Wasiłowski, który nie był zawodowym literatem, lecz obrońcą Prokuratorii Generalnej i patronem Trybunału Cywilnego I instancji guberni augustowskiej. A jednak ten prawnik miał niezwykłą pasję literacką, która objawiała się w sztuce tłumaczenia. Małej córce czytywał „własne swoje przekłady Psalmów albo tłumaczenia z Pascala [...] lub wykładał z cierpliwością nieporównaną greckich i łacińskich autorów i dobrze ją z Cyceronem i Salustiuszem zapoznał”. Zatrzymajmy się na chwilę: pan Józef tłumaczył z łaciny, z francuskiego, z greki i to dzieła najwyższych lotów, a więc i najtrudniejsze. A efekt? Takie dzieła mają to do siebie, że rozbudzają wrażliwość i przyczyniają się do dużej bystrości umysłowej, a na dalszą metę do pragnienia, wręcz żądzy zdobywania wiedzy. Wtedy też nauka nie jest katorgą ani karą za grzechy, ale radością i światłem. Umysł, który został uwolniony dzięki arcydziełom, grece i łacinie, jest nastawiony na ciągłe szukanie prawdy, nie zadowala się byle czym, a potrafi wyrazić wszystko, choć formy wyrazu mogą być różne. Jeden zostanie naukowcem, a drugi poetą, ale jeden i drugi wyrastać będzie z tego samego korzenia kultury klasycznej, która przynosi zdrowe owoce.
Kim była owa dziewczynka, która wcześnie osierocona przez matkę, otrzymywała tak świetną edukację domową? To nasz kobiecy narodowy wieszcz, Maria Konopnicka. Ona właśnie uczyła się języka na Cyceronie i Salustiuszu, na Psalmach i Pascalu, i przypuszczalnie na wielu innych mistrzach słowa i myśli (M. Szypowska, Konopnicka jakiej nie znamy, 1963, s. 33). Ta nauka nie poszła w las, raczej wybujała lasem, łąką i niebem, by przeniknąć do duszy narodu, osadzić go na jego ziemi, przywiązać do jego przodków i rosnąć z mocą dębów.
Opuszczona młodzież
Przyjście dziecka na świat to wielka radość dla rodziców i rodziny. Czułość i miłość pojawiają się w sposób całkiem naturalny, promienieją na zewnątrz jako wyraz szczęścia. Gestom i uśmiechom nie ma końca. Ale gdy dziecko rośnie, radość nie jest już tak ciągła, pojawiają się problemy, wyzwania, nowe obowiązki i, niestety, zaniedbania. Bo młodość na zewnątrz wygląda pięknie, jak wiosenna łąka, ale wewnątrz, co dzieje się wewnątrz tej młodej duszy, która dopiero szuka swojej drogi życia?
Jakże często nasza młodzież jest pozostawiona sama sobie, opuszczona przez rodziców, rodzinę i szkołę. Nie dlatego, że młodzi ludzie są odizolowani od świata, ale dlatego, że nikogo nie interesuje stan ich duszy, tej duszy, która przechodzi fazy głębokich zmian, wręcz tąpnięć nie tylko biologicznych, ale też psychicznych i intelektualnych. I właśnie w takich chwilach młody człowiek potrzebuje jak tlenu kontaktu z tymi, którzy potrafiliby go zrozumieć i pomóc, ale w sposób subtelny, wznieść się wyżej. Gdy takiego środowiska brak, zaczynając od rodziców, którzy ciągle są zajęci, i dziadków, którzy mają swoje choroby na głowie, aż po nauczycieli, którzy muszą wyrabiać ministerialne normy – młody człowiek zaczyna odczuwać wokół siebie kosmiczną wręcz pustkę. Jest sam.
Oczywiście ta samotność jest ukryta, bo na zewnątrz nadal spotykamy grupy roześmianej młodzieży, wiosna trwa, młodość jest towarzyska. Jednak, gdy przyjrzymy się bliżej, to widzimy nerwowo wypalane papierosy, by zabić stres, słuchawki w uszach, by oderwać się od świata, nieustanne pikanie w komórkę, żeby wysłać setnego esemesa o jakiejkolwiek treści do kogokolwiek, odruchowe przekleństwa, a na facebookach konkurs zdjęć, kto najlepiej imprezuje, co ujawnić ma stan zamroczenia. Ale dorośli tej drugiej strony już nie widzą, nie chcą widzieć, wolą żyć z obrazem swoich pociech tak, jakby to były aniołki, które kroczą przez życie normalnie, zgodnie z programem wyznaczonym przez naturę. Tak jednak nie jest. Gdy Za tym idzie utrata ideałów i lekceważący stosunek do tych, którzy osiągnęli wyższy poziom wiedzy i kultury, zwłaszcza gdy nie jest on wymierny finansowo. W skali całego społeczeństwa oznacza to załamanie się wspólnoty narodowej (bo tej nie ma bez elit) na rzecz zbiorowiska pracowników do wynajęcia, najchętniej przez obcych.
Drugi, to pogląd na rodzinę i małżeństwo. Coraz częściej za normalny uznaje się z jednej strotak strasznie doświadczane przez własnych rodziców, zapatrywać się będzie na wartości moralne, z jakim nastawieniem patrzeć będzie w przyszłość? Człowiek boi się na te pytania odpowiadać, ponieważ domyśla się, że odpowiedź jest przerażająca.
Nasza młodzież jest coraz częściej opuszczana przez dorosłych, jest właściwie porzucona. Jeżeli obserwujemy jakieś naganne zachowania wśród młodzieży, to musimy pamiętać, że zasadniczą odpowiedzialność ponoszą właśnie dorośli, swoim złym przykładem, brakiem wyobraźni, krótkowzrocznością, brakiem choćby próby nawiązania kontaktu z młodym człowiekiem, ale w odpowiedni sposób i w odpowiednim czasie. Młodzież ma wielki potencjał, ale sama nie dojrzeje. Za to ostatnie odpowiedzialni są dorośli. Nie może być nic ważniejszego dla dorosłych niż pomóc młodemu człowiekowi w rozwoju, by kroczył właściwą drogą. Nie ma w życiu nic ważniejszego! Oby dorośli wreszcie to zrozumieli.
Powrót pamięci
Rozwój nauki i techniki nie oznacza automatycznego postępu w każdej dziedzinie naszego życia. Ot, choćby dzięki temu, że za sprawą Internetu czy telewizji możemy zajrzeć do każdego zakątka świata, to nie marzymy o własnych podróżach, skoro za darmo jednym kliknięciem myszki lub pilota możemy w sekundę z Australii przenieść się na Grenlandię.
Przykłady takie można mnożyć. Jeden z nich jest szczególnie interesujący. To pamięć. Dzięki temu, że pojawiło się tyle nośników do zapisywania danych, coraz rzadziej wysilamy naszą własną pamięć. Bo po co? Jeżeli coś można zapisać, to po co to pamiętać – tak argumentujemy. A nawet mówi się jeszcze mocniej: po co obciążać pamięć.
I taki argument wydaje się przekonujący. Więc wyrastają całe pokolenia tych, którzy nie troszczą się o pamięć, nie rozwijają jej ani nie pielęgnują. Mają pamięć lekką, czyli po prostu pustą.
Kiedy to niebezpieczeństwo zaniku pamięci się zaczęło? Wraz z powstaniem pisma, a ściślej wraz z wynalezieniem druku. Ten cudowny wynalazek, dzięki któremu pojedyncze niekiedy biblioteki świata dysponują milionami tomów ksiąg zawierających miliardy, a właściwie biliony słów, i otwierających przed człowiekiem ocean wiedzy, która niezapisana czy nieutrwalona drukiem, znikłaby we wszechświecie – właśnie niósł ze sobą wielką groźbę zaniku osobistej pamięci.
Rozpaczał nad tym już Platon przed bez mała dwoma i pół tysiącem lat, gdy przywołując mit o wynalezieniu alfabetu przez egipskiego boga imieniem Teut, przytoczył słowa króla Tamuza: „O najprzemyślniejszy Teucie, jeden umie rodzić pomysły, inny osądzić, w jakiej mierze one przynoszą szkodę tym, którzy się nimi posługują, w jakiej zaś mierze korzyść. A teraz ty, który jesteś ojcem abecadła, z przychylności obiecujesz coś przeciwnego, niż ono może przynieść. Ono bowiem sprowadzi na umysły tych, którzy się go nauczą, zapomnienie...” (Fajdros 274E-275A).
Przepowiednia ta nie spełniła się jednak zbyt szybko. Wiemy, jak w procesie edukacji opartej na wzorach klasycznych dbano o pamięć. Wypracowano specjalną umiejętność zwaną mnemotechniką, która pomagała swobodnie dysponować własną pamięcią w najprzeróżniejszych okolicznościach, czy to gdy chodziło o recytację sławnych utworów, czy o głoszenie mów z pamięci. Nie brakowało takich, którzy znali na pamięć całą Iliadę i Odyseję, a w Polsce również Pana Tadeusza. Faktem jest jednak, że osłabienie pozycji pamięci w kulturze zachodniej dokonało się za sprawą wynalezienia druku, który otworzył pierwszy etap do umasowienia słowa i doprowadził w efekcie do tzw. rewolucji Gutenberga. Ale druk jeszcze nie zabił pamięci, dopiero całkiem niedawny rozwój technik komputerowych umożliwił wyrzucenie ludzkiej pamięci na śmietnik. Liczy się tylko to, co jest zapisane, wydrukowane, wyświetlone, ale nie to, co człowiek pamięta, co pamięta ludzka zbiorowość.
Dziś nie tylko słabnie pamięć osobista, bo, co gorsza, również pamięć zbiorowa. To drugie jest wyjątkowo groźne, ponieważ poczucie wspólnoty, zwłaszcza takiej jak naród, bazuje na wspólnej pamięci. Bez wspólnej pamięci nie ma wspólnoty. Tymczasem odnieść można wrażenie, że jak pamięć indywidualna traktowana jest w szkole po macoszemu (uczniowie nie uczą się arcydzieł na pamięć), tak pamięć wspólnotowa jest celowo oczyszczana lub zaniedbywana: nasza ponadtysiącletnia przeszłość jest owiana mrokiem, giną nasze zwyczaje, tańce, pieśni. Poza wymęczonym na balu maturalnym polonezem, młodzież polska nie zna tańców polskich, jak choćby liczącego ponad 150 figur mazura.
Jesteśmy społeczeństwem jednozwrotkowców, bo znamy, jeżeli w ogóle znamy, jedną zwrotkę narodowego hymnu, pieśni historycznych (jak Bogurodzica czy Rota) lub zwykłych piosenek, a potem to już la, la, la. Nawet tak wydawałoby się praktyczny wynalazek jak rzutnik multimedialny czy tablica elektroniczna, na której podczas Mszy św. lub innych nabożeństw wyświetla się tekst pieśni religijnej, zwalnia z wysiłku jej opanowania pamięciowego, a kieruje uwagę na odczytywanie tekstu. Wówczas nie ma mowy o tym, by śpiewać z pamięci i co za tym idzie – z głębi duszy. Jak widać, ten wirus zapomnienia dotarł wszędzie.
Gdy technika się rozwija, a człowiek się cofa, to znak, że cywilizacja znalazła się w ślepym zaułku. Należy do niej nabrać dystansu, bo nie jest wyrocznią, a następnie zrobić pierwszy samodzielny krok – tym krokiem jest przywrócenie pamięci.
prof. dr hab. Piotr Jaroszyński
Magazyn Polski nr 9, wrzesień 2020