Niemen. Rzeka, która wraca we wspomnieniach, śni się po nocach, ożywa w pieśni, złoci się w wierszu. Jest szeroka, ale nie za szeroka, przetacza swe wody majestatycznie, meandruje, ale ze spokojem, wyłania się zza zakrętu i znika za zakrętem, czasem pokazuje całe swe piękno wśród rozległych łąk, czasem chowa się w wąwozach. Bohatyrowicze rozłożone są wzdłuż nadniemeńskiej skarpy. Przed wojną mieszkańcy żyli blisko rzeki, schodzono do niej często. Jedni spacerowali ścieżką wzdłuż brzegu, inni siedzieli na ławeczkach, starsi rozmawiali, ktoś grał na mandolinie, śpiewano piosenki takie jak O mój rozmarynie czy Za Niemen, hen, precz! Dzieci się bawiły, chłopcy na łodzi łapali rybki – wspomina pani Teresa Bohatyrowicz. Jej babcia mówiła, że wszystko się zmienia tylko Niemen się nie zmienia, i kamuszki te same leżą. A teraz… Teraz Niemen się zmienił i kamuszków już nie ma. Ale nie dlatego, że taka jest kolej losu, tylko zwyczajnie, zbudowano elektrownię, postawiono tamę, poziom wody się podniósł, zalał brzegi, wtargnął na zbocze, i czar prysnął.
Czy na tych terenach da się jeszcze ocalić polskość? Sprawa jest bardzo trudna. Początkiem polskości jest zawsze dom, a następnie jego przedłużenie – szkoła. W roku ’49 przeprowadzono kolektywizację, czyli założono kołchozy. Konkretnie oznaczało to odebranie ziemi, konia i wozu, natomiast „krowę, kurki i świnki zostawiono”. Była w tym pewna myśl: zostawić to, co umożliwia przeżycie, ale odebrać to, co daje niezależność. Jednocześnie zlikwidowano w Grodnie polską szkołę, która liczyła bez mała tysiąc uczniów. W jednym i drugim wypadku nikt się nie bronił, nikt nie protestował, strach był zbyt wielki. Kołchoz oznacza osłabienie roli domu, brak szkoły odbiera zaś możliwość kształcenia w ojczystym języku i wchłaniania kultury odziedziczonej po przodkach. Otwiera to drogę do dalekosiężnego procesu depolonizacji, przeprowadzanego stopniowo, ale systematycznie, z iście wyrachowaną, gadzią wręcz metodyką. Tak właśnie wąż dusiciel, który gdy już oplecie ofiarę śmiercionośnym uściskiem, powoli ją później połyka, a jeszcze dłużej trawi. Syta anakonda leżeć może w jednym miejscu przez szereg dni, a nawet tygodni. Tak i tu połknięto ofiarę przesuwając granice, by zabrać to, co należało od wieków do Polski. Następnie przystąpiono do trawienia, czyli zmiany mentalności z polskiej na sowiecką, a potem na rosyjską. Ale nie w jednym pokoleniu, proces został rozpisany na kilka generacji.
W zasadzie trzecie pokolenie już jest „odpolszczone”. W szkole nauka odbywa się głównie po rosyjsku, w domach mówi się „po prostu” (mieszanka białoruskiego, rosyjskiego i polskiego), w kościele coraz częściej msze odprawiane są po białorusku. Szkół polskich nie ma. To jak młode pokolenie odnajdzie swoją polskość? Język rosyjski jest najłatwiejszy do opanowania, nie białoruski, który jest pomieszany, i nie polski, który jest bardzo trudny, zwłaszcza jeśli nie ma go ani w domu, ani w szkole. Co więcej, gdy likwidowano polskie szkoły agitatorzy tłumaczyli rodzicom: po co wam polski, jeżeli rosyjski otwiera przed wami cały Związek Sowiecki, wszędzie się w tym języku porozumiecie, nie po polsku. Argument był silny, tak silny, że i dziś są rodzice, którzy nie tylko nie uczą swych dzieci polskiego, ale i ukrywają przed nimi, że są Polakami. Dzieje się tak nawet w Grodnie.
Co jeszcze? Jest jeszcze problem cyrylicy, która zastąpiła alfabet łaciński, a więc ten alfabet, który był oknem na Polskę i swego rodzaju przepustką do kultury zachodniej. Najbardziej dramatyczną walkę alfabetów, a przez nią walkę cywilizacji widać na cmentarzach, gdy nazwisko matki urodzonej przed wojną zapisane jest literami łacińskimi (np. Ciechanowicz), a nazwisko syna już bukwami rosyjskimi (Tichanowicz). Jeszcze mamy imiona – dawniej był Jan lub Władysław, dziś Miro, Wołodja albo Dymitr. Zamiast babciu, wnuczek zwraca się „babuszka”, nie prosi już o cukierki, ale „daj konfietów.”
A wreszcie temat wyjątkowo drażliwy: to redukcja a nawet likwidacja mszy w języku polskim. I co najdziwniejsze, dzieje się to najczęściej za sprawą księży, którzy przyjeżdżają z Polski, nie miejscowych. Argumentują w ten sposób: jest coraz mniej chętnych, stare pokolenie wymiera, młode polskiego nie zna. Argument z pozoru sensowny, ale tylko wtedy gdy ktoś nie zna historii Polski, ani metod walki z polskością, ani też cywilizacyjnego podłoża, na którym ta walka się toczy. Otóż, dla tych ludzi należących do starszego pokolenia język polski, czysty język polski miał i ma wymiar sakralny. Jeżeli w domu mówiono „po prostu”, czyli mieszanką języków, jeżeli językiem publicznym stawał się coraz bardziej język rosyjski, to do Boga zwracano się po polsku za pośrednictwem polskich modlitw, jakie zapadły w duszy od dzieciństwa, modlitw czysto polskich, wymawianych najczystszą polszczyzną. Dla tych ludzi język modlitwy miał znaczenie istotne, bo to był język pradziadów, którzy mimo zaborów i mimo komunizmu, język ten właśnie poprzez modlitwę ocalili. Dlaczego więc poprzez modlitwę język ten ma dziś zaniknąć? Dlaczego nie ocalić go dla najmłodszych pokoleń? Jeżeli nie umieją, to niech się nauczą, od tego jest młodość, żeby się uczyć.
Pora odjeżdżać, tyle myśli, tyle obrazów. Nasze dzieje, nasza historia, ciągle żywe. Trzeba tu wracać, częściej.
Piotr Jaroszyński