Podróżowanie samolotem nie należy dziś do przyjemności. Na wielu lotniskach świata obowiązują zaostrzone przepisy bezpieczeństwa. Już w Warszawie widać uzbrojonych żołnierzy, którzy badawczym okiem patrzą na pasażerów. Trudno oprzeć się reminiscencjom z okresu stanu wojennego. A przecież Polska nie ma nic wspólnego z obecną wojną.
W samolocie lecącym za Ocean prawie połowa miejsc jest pusta. Wiele osób zrezygnowało z lotu w ostatniej chwili. Nie ma się co dziwić, obraz płonących wieżowców, w które uderzyły samoloty pasażerskie, długo jeszcze pozostanie w pamięci. Niejeden z pasażerów myśli. A jeśli nas porwą, a jeśli nas zestrzelą? Jakże kruche jest życie, na ile niebezpieczeństw narażone. Żeby tylko udało się dolecieć na miejsce. Ale przecież, czy człowiek jest zagrożony tylko w powietrzu? Ludzie giną na wodzie i na ziemi, tysiące, setki tysięcy, codziennie. Bać się trzeba zawsze, tylko że ostatecznie, wszystko i tak jest w rękach Pana Boga.
Ameryka roztoczyła wokół siebie aureolę kraju szczęśliwości. Naczelne hasła, jakie jej przyświecały to: wolność i własność. Kto przyjeżdżał do Ameryki, ten od razu odczuwał ów swoisty luz, tę możliwość różnorodnego bycia sobą: indywidualną, narodową czy religijną. Na ulicach spotkać można ludzi o rozmaitych kształtach czaszki i różnorodnych kolorach skóry: białych, czarnych, żółtych, mulatów i metysów. Różne wyznania mają swoje świątynie, a związki narodowe swoje kluby. Stacje radiowe wypełnia gwar wielu języków. Każdy Amerykanin wie, że co nie jego, tego nie wolno ruszać.
W Chicago odprawa paszportowo-celna pasażerów polskiego samolotu poszła gładko, w sali bagażowej nie widać stosowania szczególnych środków ostrożności. Więc może nic się nie stało? Chyba jednak coś się stało, bo twarze ludzi są poważne i napięte. Zazwyczaj lotnisko tętni wybuchami uczuć osób, które się żegnają i witają, teraz jest jakaś przedziwna powaga. Więc jednak coś się stało. Ale na zewnątrz życie toczy się normalnym torem, rozświetlone miasta, niezliczone kolumny samochodów, mnóstwo ludzi. Ameryka wygląda jak dawniej.
A jednak nie. Coś się stało. Odprawa samolotu na Florydę odbywa się na 3 godziny przed odlotem. W newralgicznych punktach lotniska stoją amerykańscy żołnierze w polowych mundurach z karabinami na ramionach. Pasażerowie przechodzą przez kilka kontroli. Gdy trzeba, podnoszą ręce, aby ułatwić pracę osobie posługującej się detektorem do wykrywania metalu. Prawie każdy bagaż musi być otwarty i poddany szczegółowym oględzinom. Wszystko to sprawia przygnębiające wrażenie. Czuć napięcie. Gdy w samolocie otworzyły się z łoskotem ekrany telewizyjne, pasażerowie aż podskoczyli w siedzeniach. Strach ma wielkie oczy.
Boca Raton, to jedno z wielu nabrzeżnych miejscowości na Florydzie. Położone tuż nad Oceanem imponuje ilością hoteli, rezydencji i pensjonatów. Dziś jest znane na całym świecie. Tam bowiem do jednego z dziennikarzy wysłano pierwszy list zawierający trującego wąglika. Pachnąca zieleń palm i szum oceanu wygłuszają strach. Sezon wprawdzie zaczyna się dopiero w grudniu, ale plaże są zbyt puste, temperatura wody wynosi przecież prawie 30°C i zachęca do odpoczynku. Na kongres naukowy, w którym brałem udział, nie przybyła prawie połowa uczestników. Ci, którzy przybyli, niezbyt chętnie rozmawiają o tym, co się wydarzyło i co w dalszym ciągu się dzieje. Można odnieść wrażenie, że wszyscy w równej mierze zdani jesteśmy na media i bardzo trudno jest wyrobić sobie własne zdanie.
Powrót przez Nowy York, to zderzenie wspomnień z rzeczywistością. Nie ma już dwu potężnych wież World Trade Center. Teren dolnego Manhatanu, zwany „ground zero", gdzie stały wieżowce, jest ogrodzony. Z dala widać unoszący się ciągle dym, który gryzie w oczy. Jest wielce prawdopodobne, że ten dym, niczym z podpalonego torfu, unosić się będzie jeszcze przez długi czas, bo przecież również w głąb szło wiele pięter, do których niełatwo będzie się dostać. Tam były biura wypełnione sprzętami ze sztucznego tworzywa, więc ciągle się żarzą. Pojawia się coraz więcej turystów, policjanci i wojsko zagradzają drogę. W uliczkach prowadzących do World Trade Center widać okoliczne domy, zniszczone przez wstrząsy i ogień. Gdy nagle zawiał wiatr, z dachów, gzymsów i parapetów zerwały się tumany kurzu. Coś kłuje w twarz, jakieś błyszczące drobiny. Ludzie zasłaniają usta chusteczkami chowając się do pobliskich sklepów i restauracji. Mimo oficjalnych zaprzeczeń, są podejrzenia, że to jest jednak azbest, że w czasie budowy 12. piętra używano azbestu. Potwierdzają to Polacy, których często wykorzystuje się do niebezpiecznych prac, dawniej przy budowie, dziś przy odgruzowywaniu. Trzeba uciekać, przebywanie w okolicach „ground zero" może być niebezpieczne.
W świecie toczy się jakaś gra. Nie ma prostej odpowiedzi, kto za kim stoi, kto kogo do czego używa, kto straszy, a kto ma być zastraszony. Nie wiadomo, czy Ameryka rzeczywiście jest jedynym supermocarstwem i kieruje światem, czy też Ameryką ktoś pogrywa dla własnych celów, wykorzystując jej siłę, ale i naiwność. Strach i naiwność, to pożywka dla wszechpotężnych mediów, one nie należą do żadnego rządu, potrafią natomiast terroryzować całe społeczeństwa.
W samolocie powrotnym jest komplet, kto może, wraca do kraju. Miło brzmi polska mowa, jeszcze milej myśl o domu ojczystym, choć w pamięci pozostanie cudowna polska gościnność naszych emigrantów.
W Polsce już jesień, w nocy są przymrozki, rankiem na trawach leży szron. Niedługo będzie zima.
Piotr Jaroszyński
"Nie tracić nadziei!"