Koniec lipca 2013 roku. Wokół nas złocące się zboża, nad głowami błękit nieba, a daleko na horyzoncie pasek ciemnej zieleni. Wąską, ale wyasfaltowaną drogą, jedziemy do Bohatyrowicz, zaścianka, który dzięki Elizie Orzeszkowej wszedł na trwałe do literatury i kultury polskiej. Już tu byłem, choć od ostatniego pobytu minęło dziesięć lat. Na pierwszy rzut oka niewiele się zmieniło. Czyżby czas się zatrzymał?
Zawracamy do zaścianka. Czeka na nas pani Irena, potem spotykamy się z panią Teresą. I to są już wszyscy mieszkańcy. Dziesięć lat temu na dwadzieścia pięć domów połowa była jeszcze zamieszkała, teraz tylko dwa. Zaścianek się wyludnia. Co to w ogóle jest zaścianek? Jak wygląda? Niewielka miejscowość, gospodarstwa. Środkiem biegnie droga, zwana ulicą, po obu stronach domy drewniane, a każdy ma mniejszy lub większy ganeczek, oszklony jak weranda. Dom zazwyczaj opleciony drzewami owocowymi, które zaglądają do okien, niżej niczym motyle uśmiechają się kwiaty. Przy płotach od strony ulicy stoją ławki, można usiąść, porozmawiać, dowiedzieć się co słychać na miejscu i w świecie. Zaścianki w tamtych stronach są najczęściej wtulone czy to w las, czy w jakąś niewielką dolinkę, specjalnie się nie wyróżniają. Kto nigdy nie widział zaścianka, ten powiedziałby: wioska. Ale to nie wioska, to zaścianek. W wiosce mieszkały “mużykí”, a w zaścianku – szlachta. Do tej pory starsi ludzie o tym pamiętają, choć nie potrafią powiedzieć, na czym głębiej miała polegać różnica. Z pewnością jednak odzwierciedlała się w zachowaniu: szlachta nie klęła i nie upijała się, a kobiety szły do pracy w rękawiczkach, żeby chronić ręce. Opowiadał mi jeden z księży, że gdy pracował kiedyś w kołchozie jako mechanik, to z domu wyniósł tę szczególną troskę o ręce: rano pokrywał je grubo szarym mydłem, zanim dotknął się smarów i urządzeń; starczało na cały dzień.
Jesteśmy więc w zaścianku. Przymykamy oczy. Widzimy panią Elizę, która przed napisaniem swojej powieści, przyjeżdżała tu, by nasycić oczy upajającym widokiem i wysłuchać jeszcze żywych opowieści o czasach tak doniosłych dla Polski. A gdy z jednej strony ogarnia nas smutek, że tak niewiele zostało, to z drugiej dziwimy się, że w ogóle coś zostało, bo przecież mogło zniknąć z powierzchni ziemi, tak jak znikły inne zaścianki, jak znikły dworki, dwory, pałace, sady, parki, ogrody. Znikły i nie pozostał po nich kamień na kamieniu.
Ale dwór Strzałkowskich stoi, między domami pani Ireny i pani Teresy. Wygląda dokładnie tak jak przed dziesięcioma laty. Jest w ruinie, ale nie zawalił się. Nawet ganek, pochylony na jedną stronę, nadal trzyma się, nie runął. Wchodzimy do środka. Na ziemi porozwalane worki z cementem, te same co dawniej. Straszą oczodoły rozwalonych futryn. Po wojnie w jednym z pomieszczeń był urząd gminny, w drugim poczta, a w trzecim lokalna biblioteka. Jednak w 1976 r. przeniesiono te instytucje do kołchozu, a wtedy bez opiekuna i gospodarza wiadomo – wszystko zaczęło niszczeć.
Ale czy nie można tego odremontować? Nie można, tłumaczy pani Irena, bo to kupił jakiś człowiek z Grodna. Jak kupił, tak i pojechał, a gdzie on teraz, kto jego wie. Próbowała coś z tym zrobić Polonia, może postawić hotel, był nawet architekt, chodził, mierzył. Przyjechali, pojechali i już nie wrócili. Pana Strzałkowskiego zamordowano w 1939 roku, panią Strzałkowską trzy razy Sowieci próbowali wywieźć stąd na Syberię, ale wracała, bo za każdym razem coś się im psuło w pociągu.
Dziś nadniemeńskie zbocze zarosło gęsto drzewami, ale dawniej z okien dworu rozpościerał się widok na rzekę, która majestatycznie przetaczała swe wody, łącząc tyle ludów i narodów I Rzeczypospolitej. Wieczorami mieszkańcy zaścianka schodzili na brzeg, wsiadali do łodzi i śpiewali polskie pieśni i piosenki, które Niemen niósł daleko, daleko. W takim miejscu wspomnienia i wyobraźnia silniejsze są od rzeczywistości.
Po wojnie podobno wszyscy mieszkańcy szykowali się do wyjazdu do Polski, ale wyjechała tylko pani Strzałkowska, w 1953 roku. Reszta zaczęła się wahać: “nie wiadomo jak tam będzie, bo tu to przynajmniej chałupa swoja jest”. I zostali, a dokładnie mówiąc, zostały te “chałupy”, bo następne pokolenia rozjechały się do miast, marzeniem był wyjazd do Mińska. Wspaniale jest mieć swój dom, rodzinny, od pokoleń, ale sam dom to za mało, zwłaszcza gdy za oknem czyha system, który przemodeluje człowiekowi jego świat, jego myślenie, jego język, jego alfabet, jego imię.
Ale oto wita nas pani Teresa Bohatyrowicz, ostatnia tutaj o tym nazwisku. Jej zadbany dom tonie w kwiatach, mieszka sama, przez cały rok. Twarz ma rozpromienioną i mówi, że stąd nie wyjedzie: tu jest moje miejsce na Ziemi, tu - nad Niemnem.
Piotr Jaroszyński
Nasza Polska, Nr 34, 20 sierpnia 2013 r.