Nasze społeczeństwo traci blask, wigor i pogodę ducha. Ludzie są wyraźnie zmęczeni, apatyczni, a nawet niegrzeczni. Widać to nie tylko w rzeczach wielkich, ale i małych. W wielu krajach, jak choćby w Kanadzie, jest sprawą zwyczajną, że jeśli jest okazja do zamienienia kilku słów, czy to w sklepie, czy na boisku, czy na parkingu, to między nieznajomymi wywiązuje się sympatyczny, choć do niczego nie zobowiązujący dialog. U nas natomiast ludzie przestali ze sobą rozmawiać, zagadnięci milczą albo odpowiadają opryskliwie. Właściwie to nawet próba nawiązania dialogu wygląda na coś nienormalnego. A spróbujmy zapytać kogoś o drogę, to albo w ogóle nie zareaguje, albo tak wytłumaczy, jak o tym pisał Kornel Makuszyński: proszę skręcić w prawo tam, gdzie dwa lata temu stała budka z warzywami.
Ten brak kultury nawiązywania kontaktu w prozaicznych sytuacjach jest u nas czymś niezwykle dokuczliwym i on w dużej mierze przyczynia się do tej ciężkiej atmosfery życia w Polsce. Dla kogoś, kto przyjeżdża z małej miejscowości albo należy do kultury kresowej, jakże pogodnej i otwartej, ta współczesna ponurość jest wręcz nie do zniesienia. Bo to nie jest normalne, aby chęć nawiązania prozaicznego kontaktu uchodziła za coś nienormalnego. Przecież ta umiejętność rozmawiania jest podstawą budowania środowiska ludzkiego opartego na życzliwości, sympatii czy przyjaźni. Od czegoś trzeba zacząć. Nie można być milczkiem, mrukiem czy nawet gburem. Trzeba umieć znaleźć właściwe słowo na każdą okazję. Dostrzegać innych ludzi, patrzeć na nich, gdy rozmawiamy, a nie kręcić dokoła głową. A wreszcie słuchać, co ktoś do nas mówi.
Jest wiele powodów, dla których tak się dzieje. Umiejętność znalezienia się w różnych sytuacjach jest kwestią kultury i dobrego wychowania. Własne dzieci powinni wychowywać rodzice. Szkopuł w tym, że sami rodzice są też niewychowani lub za słabo wychowani. A dzieci przecież naśladują rodziców. Koło się zamyka. Rodzice mają do dzieci podejście platoniczne: moje dzieci są genialne, a jeśli dzieje się coś złego, to z pewnością inni je krzywdzą. Tymczasem nie ma genialnych dzieci, ich «geniusz» jest rezultatem właściwie ukierunkowanego i żmudnego zazwyczaj procesu edukacyjno-wychowawczego. Dziecko samo z siebie nic nie wie i nic nie umie, trzeba je uczyć, krok po kroku, jak ma postępować w różnych sytuacjach, jak ma się zachować i jak ma... rozmawiać.
Zbyt łatwo tracimy i oddajemy dziedzictwo naszej kultury, którego jednym z piękniejszych kwiatów były dobre, a nawet wykwintne obyczaje. Polacy uchodzili za ludzi szarmanckich, kobiety zdobiła delikatność, dzieci były pełne wigoru, ale grzeczne. To wszystko gdzieś odchodzi i zanika, tak jak byśmy zamieniali się w kogoś innego.
Ktoś powie: czasy się zmieniają. Owszem, ale w tym wypadku czas jest pojęciem abstrakcyjnym, bo to konkretni ludzie i konkretne środowiska te czasy zmieniają, a wraz z czasem – kulturę i dobre obyczaje. Trzeba umieć rozpoznać, co lub kto za owym «czasem» się kryje, czy to co ze sobą przynosi, jest słuszne, czy warte naśladowania? To tak jakby powiedzieć: gazeta tak napisała, telewizja tak pokazała. A przecież to nie gazeta, czy telewizor, czy radio są właściwym źródłem informacji. To są jedynie media, techniczne środki przekazu, które same z siebie nie funkcjonują, nie generują żadnych wiadomości: gazeta sama nie pisze, radio nie mówi, telewizor nie pokazuje. One jedynie pośredniczą w przekazie treści, które swego ostatecznego kształtu nabierają zwykle na terenie danej redakcji: czy to telewizyjnej, czy radiowej, czy prasowej. A tam pracują ludzie o określonych poglądach, o określonych celach lub interesach. Warto się zainteresować, kto skrywa się za medialnym przekazem, dla kogo pracuje, jakiej ideologii służy przywdziewając togę wszechwiedzącego mędrca.
Największe zaś spustoszenia dokonywane są w świadomości dzieci i młodzieży. Pozbawione domowej opieki i zacnych wzorów ulegają psychozie medialnej wrzawy. Dzieje się tak zwłaszcza, gdy spędzając długie godziny przed telewizorem, wpatrują się w wykreowanych przez media idoli, których kultura, w tym kultura słowa pozostawia bardzo wiele do życzenia, by nie powiedzieć, że jest momentami straszna. Jak później takie dziecko przekonać, że po polsku mówi się inaczej?
Już przed dwoma tysiącami lat wielki wychowawca Rzymian przenikliwie zauważył, że człowiek z natury otwarty jest na zdobywanie wiedzy: «Bo jak ptaki rodzą się do latania, konie do biegania, a dzikie zwierzęta są z natury skłonne do drapieżności, tak nam właściwa jest ruchliwość i sprawność umysłu» (Kwintylian, Kształcenie mówcy, I, 1, 2). Bardzo rzadko kto jest genialny, więcej jest – żartobliwie to ujmując – Eugeniuszy niż geniuszy, ale sprawność umysłowa jest czymś dla człowieka naturalnym. Reszta zależy od tego, jak z tym skarbem będziemy się obchodzić. A ponieważ kultura przenika do nas dzięki językowi, to trzeba język opanować i to od razu w sposób poprawny! Dlatego Kwintylian upominał: «... niech n i a ń k i mówią poprawnym językiem. [...] One przecież będą tymi pierwszymi, których słowa dziecko będzie słyszało, będzie je naśladowało, będzie się starało je powtórzyć. Z samej zaś natury najsilniej tkwią w nas te wrażenia, które wchłoniemy surowym umysłem [...]. Tutaj zaś właśnie tym silniej trzymają się nas owe wrażenia, im są wadliwsze. Bo wszystko, co dobre, łatwo się zmienia na gorsze: a ileż to czasu potrzeba by naprawić błędy!» (I,1, 4-5).
Dziś, gdy w wielu domach telewizor zastępuje niańkę, warto, aby rodzice zapamiętali przestrogę Kwintyliana: pierwsze wrażenia zostaną na całe życie, niełatwo jest naprawić błędy, a co dobre łatwo zmienia się na gorsze.
prof. dr hab. Piotr Jaroszyński
Magazyn Polski, nr 11, Listopad 2014