Już sam tytuł proponowanej przez resort nauki reformy wskazuje, że mamy do czynienia z nawrotem nowomowy ("Partnerstwo dla wiedzy"). Przed kilku laty mówiono o innym partnerstwie, było to "partnerstwo dla pokoju", chodziło o państwa z byłego bloku komunistycznego, które zamierzano przyjąć na pełnoprawnych członków NATO. Teraz pojawia się "partnerstwo dla wiedzy" - czy dziś czekamy w kolejce, bo ktoś ma nas przyjąć? Tylko kto i do czego?
W podtytule czytamy, że projekt ten zawiera "nowy model kariery akademickiej". Cóż, wiemy z długoletniego powojennego doświadczenia, że pewne zmiany robi się po to, aby w istocie nic się nie zmieniło lub nawet by wrócić do tego, co gorsze, a co udało się choć częściowo zmienić na lepsze. Cały tekst trzeba więc czytać ze wzmożoną czujnością.
Cele reformy
podane przez ministerstwo są dwa: likwidacja barier rozwojowych polskich uczonych oraz przyspieszenie procedur awansu naukowego. Oznacza to, że polscy uczeni nie mogą się rozwijać, bo stoją przed nimi różne bariery. Druga sprawa to skomplikowane i długo trwające procedury związane ze zdobywaniem stopni i tytułów naukowych. Jakie to są konkretnie bariery i jakie to są procedury?
Projekt skupia się na następujących zagadnieniach: 1) podniesienia jakości doktoratów, 2) uproszczenia i skrócenia procedury habilitacyjnej, 3) otwarcia uczelni publicznych dla wybitnych badaczy z zagranicy, 4) poprawy polityki kadrowej w uczelniach i instytucjach naukowych, 5) zwiększenia uprawnień wynikających z posiadania tytułu naukowego, 6) zwiększenia przejrzystości w funkcjonowaniu Centralnej Komisji do spraw Stopni i Tytułów (CK).
Doktoraty i habilitacje to obszar awansu naukowego. Spróbujmy zająć się tymi zagadnieniami.
Doktorat
Na czym polega problem z doktoratami? Nowe regulacje mają przyczynić się do powstawania doktoratów "na miarę współczesnych wyzwań". W świetle ministerialnego dokumentu główny problem to finanse. Od kilku lat za studia doktoranckie i sam doktorat trzeba płacić. Stypendia są bardzo ograniczone, a i tak doktorant musi gdzieś pracować, żeby mieć na życie i na opłatę swoich studiów. Rozwiązanie, jakie proponuje projekt, polega na tym, że o bezpłatnych studiach doktoranckich decydować będą konkursy, których procedurę określi minister. Niektóre z "wiodących" (rusycyzm! - wieduszczych) studiów doktoranckich będą dofinansowywane (jak się można domyślać - przez ministerstwo).
W sumie co będzie nowe? Nie ma mowy o zwiększeniu liczby stypendiów, ale o nowych zasadach przeprowadzania konkursów, a dofinansowywanie pewnych kierunków jest tak niedookreślone, że nie wiadomo, o jakie kierunki chodzi. Jest to hasło lansowanych wcześniej "uczelni flagowych", czyli chodzi o to, żeby w jakimś bliżej nieokreślonym gronie ktoś kogoś mocno dofinansował. Projekt nie podejmuje najistotniejszego problemu, jakim jest poszerzenie zakresu dofinansowywania studiów doktoranckich, tak by można było rzeczywiście pracować nad doktoratem, a nie w McDonaldzie przy sprzedaży frytek lub na parkingu, pilnując samochodów. Co więcej, ktokolwiek miał do czynienia ze studiowaniem i rozwojem naukowym wie, że nie da się w punkcie wyjścia zadekretować i ocenić, że mgr Alojzy Kowalski napisze najlepszy doktorat i właśnie jego komisja wesprze finansowo, bo jakże często niedocenione talenty pojawiają się na finiszu. Jednym słowem, ministerstwo nie ma kompletnie pomysłu na finansowanie studiów doktoranckich.
Wprowadzenie "ramowych standardów kształcenia na studiach doktoranckich" jest jakimś nieporozumieniem, tak jakby autor tego pomysłu nie rozróżniał nauk. Jak można ustalić ramowe standardy dla studiów doktoranckich, jeśli każda nauka ma swoją specyfikę i właśnie doktorat jako swego rodzaju specjalizacja uwzględniać musi specyfikę danej nauki. Kto ułoży wspólne standardy dla studiów w zakresie filozofii i chemii, fizyki i psychologii, teologii i geometrii? Chyba tylko urzędnik, który dzięki temu łatwiej może sprawdzać ankiety.
Czy podwyższenie jakości doktoratów ma polegać na tym, że kandydat opublikuje jeden artykuł w czasopiśmie naukowym, które ma zasięg ogólnokrajowy? Taki właśnie jest warunek. Ale po co? Albo trzeba podnieść poprzeczkę do co najmniej kilku artykułów, albo w ogóle tego nie wymieniać. Kolejne punkty to prowadzenie zajęć i opieka naukowa w ramach studiów doktoranckich przez pracowników posiadających minimum stopień doktora habilitowanego, możliwość przedkładania i obrony pracy doktorskiej w języku angielskim, posiadanie dokumentu pochodzącego z jakiejś zewnętrznej instytucji o znajomości języka obcego, uściślenie ram prawnych w przypadku wspólnego z instytucjami zagranicznymi przeprowadzania doktoratu, zamieszczenie logo uczelni na dyplomie. Co więc w sumie ma sprawić, że doktoraty będą na "miarę współczesnych wyzwań"?
Pomijając, że nie wiadomo, co owe wyzwania znaczą, to w tych propozycjach, gdy chodzi o wyższą jakość samych doktoratów, nie ma po prostu nic, co tę jakość by podwyższało.
Przecież jakość doktoratu zależy nie tylko od tego, jakim potencjałem intelektualnym dysponuje doktorant, ale również od tego, ile czasu może poświęcić na studia doktoranckie. A to zależy właśnie od dysponowania odpowiednimi środkami finansowymi, które pozwolą na to, by żyć i uczyć się. Ministerstwo proponuje wprowadzenie konkursów, ale przecież konkursy nie rozwiążą problemu, bo dotyczą bardzo wąskiego grona chętnych, z których nie wiadomo jeszcze, co wyrośnie. Pozostałe sprawy są drugorzędne, bo język, w jakim napisany jest doktorat, nie wpływa na jego naukową jakość. Posiadanie certyfikatu o znajomości jednego języka obcego nie podwyższa jakości doktoratu, natomiast podważa zaufanie do kompetencji wydziałów filologii danej uczelni, na której normalnie zdaje się egzamin. Współpraca z uczelniami zagranicznymi, zwana doktoratem europejskim, to eksperyment, dotyczy nielicznych, i nie wiadomo jeszcze, co z tego wyjdzie.
Trudno uwierzyć, aby po ponad roku urzędowania nowej ekipy Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego nie miało ono nic do zaproponowania doktorantom. Jedno jest pewne, ministerstwo szuka dróg do kontrolowania doktoratów przez ustalanie procedur przeprowadzania konkursów i przez wybieranie kierunków, które dofinansuje. Nie ma natomiast mowy o tym, że doktorat opiera się na współpracy między mistrzem i uczniem, bo jest pisany pod kierunkiem samodzielnego pracownika nauki, doktora habilitowanego lub profesora. To w relacji między tymi ludźmi powstaje doktorat, a nie w relacji między doktorantem, ministrem i powołaną przezeń komisją.
Habilitacje
Kolejny problem to habilitacje. Tutaj sprawa wyjątkowo się komplikuje, a jest nabrzmiała z uwagi na różne afery nagłaśniane ostatnio przez media. Dlaczego w polskim systemie stopni naukowych habilitacja jest ważna? Dlatego że uzyskanie jej oznacza zdobycie statusu samodzielnego pracownika nauki. A samodzielny pracownik to ten, który może mieć swoją katedrę, w ramach której zatrudnieni są asystenci i adiunkci - czy to posiadający tytuł magistra, czy już doktora. Pod kierunkiem samodzielnego pracownika nauki pisane są magisteria (seminarium magisterskie) i doktoraty (seminarium doktorskie), których doktor habilitowany może być promotorem. Z punktu widzenia pracy naukowej i dydaktycznej jest to status najważniejszy. Natomiast stanowisko profesora (przyznawane przez uczelnię) lub tytuł profesora (nadawany przez prezydenta) mają charakter bardziej prestiżowy i administracyjny. Tyle że w naszej tradycji, mającej swe źródła w okresie międzywojennym, pozycja profesora znaczyła bardzo dużo w sensie społecznym, ale z punktu widzenia naukowo-dydaktycznego nie ma tu istotnie nowych elementów.
Tu właśnie zaczynają się problemy sięgające swymi korzeniami czasów komunizmu. Wtedy to bowiem, jeszcze za życia Stalina, bo w roku 1951, komuniści utworzyli Centralną Komisję Kwalifikacyjną dla Pracowników Nauki. Jej zadaniem było nadawanie tytułów naukowych profesora zwyczajnego, nadzwyczajnego, docenta, a także zatwierdzanie uchwał o nadaniu stopnia kandydata nauk i doktora nauk (piszę o tym szerzej w książce "Człowiek i nauka", Lublin 2008, s. 276 n). Nazwa tej komisji i zakres jej działania ulegał zmianom, ale komisja ta (pod nazwą Centralna Komisja do spraw Stopni i Tytułów) istnieje po dziś dzień! Obecnie to przede wszystkim zatwierdzanie wniosków o tytuł naukowy profesora, które w zasadzie automatycznie oznacza podpisanie takiego wniosku przez prezydenta. Ale jeszcze do roku 2005 CK decydowała o habilitacjach, czyli o tym, co faktycznie w życiu naukowca jest najważniejsze. Skala nieprawidłowości i możliwości nadużyć ze strony CK oraz stopień jej ideologizacji był w okresie PRL niewyobrażalny. To był rząd dusz w polskiej nauce, skoro komisja ta zatwierdzała nie tylko profesury i habilitacje, ale i doktoraty (praktycznie oznaczało to możliwość blokowania habilitacji, docentur, profesury przez całe lata, a doświadczał tego choćby KUL).
Ale okazało się, że i w nowych realiach działanie komisji budzi na tyle poważne wątpliwości, że w roku 2005 Senat Rzeczypospolitej dał się przekonać przez senatora i prof. Adama Bielę (który był członkiem CK przez dwie kadencje, a więc znał tę instytucję od kuchni), że absolutnie CK nie może decydować o przyznawaniu habilitacji. Pole nadużyć otwierają tzw. sądy kapturowe, które eliminują kandydata z całego procesu, oraz decyzje podejmowane w bardzo wąskim gronie przez niespecjalistów. Skończyło się na tym, że CK desygnuje dwóch recenzentów, a kolokwium habilitacyjne przebiega na radzie wydziału danej uczelni. Jakby tego było mało, wkrótce potem Najwyższa Izba Kontroli skontrolowała CK, a raport z wyników tej kontroli kompromitował komisję (raport ten można znaleźć w internecie w postaci listu wysłanego 21 września 2007 r. przez wiceprezesa NIK Józefa Górnego do szefa CK prof. T. Kaczorka).
I tu się nagle okazuje, że projekt reformy zaproponowany przez ministerstwo przywraca Centralnej Komisji decyzję w sprawie habilitacji, i to z pominięciem rady wydziału danej uczelni! A więc powrót do systemu centralistycznego, takiego, jaki właśnie powstał w czasach komuny, w okresie stalinowskim. Jak ta reforma dziś ma wyglądać? Oto główne punkty: "Ograniczenie roli macierzystej rady wydziału lub rady naukowej w postępowaniu o nadanie stopnia doktora habilitowanego. [...] 2.4 Wprowadzenie indywidualnego składania wniosków przez aplikantów do CK o wszczęcie procedury habilitacyjnej. 2.5 Odstąpienie od kolokwium, wykładu habilitacyjnego oraz obowiązku przedstawiania rozprawy habilitacyjnej". A więc cała władza w ręce CK, przy całkowitym zaniżeniu kryteriów merytorycznych (nie ma rozprawy habilitacyjnej, nie ma egzaminu, nie ma wykładu). Jak taka decyzja może wyglądać? Będzie całkowicie uznaniowa, decydować będą względy pozamerytoryczne, koterie, kliki, lobby, personalne animozje, nie wyłączając walki ideologicznej, bo przecież marksiści nadal są profesorami i członkami różnych komisji. Jest to w zasadzie powrót do niesławnej docentury marcowej, gdy stanowisko docenta przyznawano bez rozprawy habilitacyjnej. Wraca stare.
Ktoś powie, a sprawa dr. Marka Migalskiego, któremu wydziały różnych uniwersytetów odmawiają zgody na wszczęcie przewodu habilitacyjnego? Czy jedynym rozwiązaniem nie jest zwrócenie się do CK? Tu dotykamy kolejnego problemu. Doktor Migalski jest dyskryminowany z racji polityczno-ideologicznych, ponieważ uznaje brak lustracji na uczelniach za poważną barierę nie tylko dla własnego rozwoju, ale w ogóle dla rozwoju nauki w Polsce. Tymczasem takiej bariery projekt reformy nie wymienia. A przecież w spadku po komunie mamy setki, jeśli nie tysiące pracowników naukowych, którzy należeli do PZPR albo byli tajnymi współpracownikami Służby Bezpieczeństwa (przecież największa histeria w związku z lustracją miała miejsce właśnie na uczelniach). Czy środowiska te, dobrze się znając od lat, nie utworzyły w życiu naukowym różnych lobby, zwanych potocznie klikami, które miały zabezpieczać ich interesy, a tym, którzy stanowią dla nich zagrożenie, blokować rozwój kariery? Dlaczego projekt reformy nauki nic na ten temat nie mówi? To nie jest ściganie czarownic, to są realia, które mimo zmiany systemu nadal są obecne. Przecież w życiu naukowym pozostali i byli partyjniacy, i byli agenci.
Kto więc zapewni, że Centralna Komisja nie jest kontrolowana przez jakieś postkomunistyczne lobby? Czy są jakieś mechanizmy, by ją oczyścić? Bo jeżeli jest kontrolowana przez różne szeptane lobby, to by dopiero było, gdyby właśnie tylko od niej zależały decyzje, czy komuś przyznać stopień doktora habilitowanego, czy też nie. I tu w zasadzie leży sedno całej reformy. Jeśli samodzielnym pracownikiem nauki jest doktor habilitowany, to walka toczy się dziś o to, kto o tym zadecyduje? Sytuacja jest patowa o tyle, że jak Centralna Komisja jest reliktem założeń państwa totalitarnego, tak w różnych radach wydziału ciągle zasiada wielu współtwórców totalitarnego państwa. Taki to zgniły owoc pozostawił nam komunizm w tej dziedzinie kultury, która wydaje się najpiękniejsza (chodzi przecież o poznawanie prawdy i rozwój intelektualny człowieka) i wyjątkowo ważna (bo postęp cywilizacyjny dokonuje się dziś dzięki nauce). Co robić?
Idea prawdziwego uniwersytetu
Trzeba wrócić do źródeł i uczyć się od innych. Uniwersytet w swej istocie i swym duchu to nie budynki i nie urzędnicy z ministerstwa, lecz tak jak w kulturze Zachodu - uniwersytet był "dobrowolną, zbiorową, jednorodną społecznością i autonomiczną korporacją bądź samych studentów, bądź scholarów i nauczycieli, działającą na niwie dydaktycznej w określonym mieście i posiadającą własne prawa..." (M. Markowski, Pierwowzory uniwersytetów, Olecko 2003, s. 71 n). Uniwersytet pochodzi od łacińskiego słowa "universitas", które oznacza właśnie całość, tę wspólnotę uczniów i mistrzów, wspólnotę autonomiczną, która przez wieki była pilnie strzeżona, zwłaszcza przed zakusami władzy politycznej. I to zostało naruszone wraz z nadejściem socjalizmu, którego pierwszym znakiem ostrzegawczym było upaństwowienie szkół pod koniec XVIII w. w czasie rewolucji francuskiej. Wtedy to politycy, jakże często niedouczeni, ale za to napompowani ideologicznie, zaczęli decydować o nominacjach i programach nauczania. Tą drogą poszła rewolucja bolszewicka, tą drogą poszła PRL, to drogą idzie dziś Unia Europejska ze swoim wszechwładztwem przepisów i administracji. Czy dalej mamy nią iść? Przecież ta droga prowadzi donikąd, nauka europejska zupełnie siadła, ugrzęzła w biurokracji. Nauka nie rozwija się wskutek urzędowych rozporządzeń. To nie jest ani maszyna, ani biuro, to społeczność osób, które łączy umiłowanie prawdy, jej szukania i przekazywania. Ale komu to tłumaczyć?
W Stanach Zjednoczonych, które należą do czołówki naukowej świata, nie ma żadnego ministerstwa ani edukacji, ani nauki. Decyzja o awansach leży całkowicie w gestii danej uczelni, bo nie ma innego profesora niż profesor uczelni, gdyż uczelnia jest miejscem jego pracy, a nie ministerstwo. Te wszystkie tytuły, zwyczajne, nadzwyczajne, oderwane od konkretnych umiejętności, talentów i właściwego środowiska, to relikt komuny, która komplikowała drogę awansu tylko po to, by mocniej kontrolować naukowców, by zamiast zajmować się w poczuciu wolności nauką, rywalizowali o tytuły, czasami w ślepej wręcz ambicji, a czasami za cenę tytułu, idąc na współpracę. Nie tędy droga.
Jak to wygląda w Stanach Zjednoczonych? Kluczowa sprawa to uzyskanie tzw. tenure, czyli stałej pozycji samodzielnego profesora (Full Professor), w odróżnieniu od asystenta (Assistant Professor) czy profesora niesamodzielnego (Associate Professor). O stałym zatrudnieniu, na wniosek zainteresowanego, decyduje zazwyczaj komisja, w skład której wchodzi kierownik katedry, profesorowie zwyczajni danego wydziału, dziekan i rektor. To oni decydują, czy chcą mieć w swoim gronie osobę X jako profesora na stałe, czy nie, bo uniwersytet to jest ich społeczność. I choć komisja taka może być komuś nieprzychylna, nawet z racji pozamerytorycznych, jak choćby polityczna poprawność, to jest to środowisko reprezentujące tę uczelnię, którą kandydat sam wybrał. W Stanach Zjednoczonych ma do wyboru setki różnych uczelni i jest zwyczajem, że je zmienia. Ale stanowiska różnych szczebli profesorów to są stanowiska uczelniane i co do tego rządowi z jego administracją?
A my czytamy, że nie tylko państwowa Centralna Komisja będzie decydowała o habilitacjach, ale - co więcej - że uczelnia nie może prowadzić własnej polityki kadrowej, lecz musi ogłaszać konkursy (punkt 4). Przecież to oznacza całkowite przekreślenie autonomii uczelni, a więc uczelnia de facto przestaje być uczelnią, bo ani o sobie nie decyduje, ani nie tworzy wspólnoty. Przecież wspólnoty nie tworzy się pod przymusem i na drodze odgórnych rozporządzeń. A tu uczelnia stać się ma de facto przedłużeniem ministerstwa. Ale to jest właśnie ta nowa, stara jakość, dobrze znana tym, którzy pracowali na uczelniach w latach 50.
Projekt do kosza
Projekt reformy nauki, zaproponowany przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, jest tragiczny. Świadczy o tym, że jego autorzy nie wyszli jeszcze z PRL i popadają w mitomanię, że oto geniusze będą przyjeżdżać do Polski z zagranicy, by u nas wykładać, również ci pochodzenia polskiego. A kto im zapłaci? Przecież profesor w Polsce zarabia przeciętnie na uczelni 700, może 800 euro, podczas gdy profesor na Zachodzie zarabia minimum 5 tysięcy euro. Czy przyjedzie tu za kilkaset euro? Można wątpić. A jeśli władze jednym zaczną płacić 500, drugim dziesięć razy tyle, to dopiero skłócą środowisko, wtedy dopiero zaczną się animozje i na pewno niezdrowa rywalizacja. Bo niby dlaczego my mamy być gorsi od innych z tego tylko powodu, że oni są z zagranicy?
Ten projekt jest tak pomyślany, aby - jak w wielu innych dziedzinach życia: zarówno w kulturze, jak i w gospodarce - kontrolować i zatrzymać nasz rozwój. By intelektualny potencjał Polaków zastopować lub by go wręcz zmarnować. To jest główny cel tego projektu. A wejdzie on w życie, jeśli środowiska naukowe w porę się nie spostrzegą i nie zabiorą odważnie głosu. Głos trzeba zabrać, bo musimy odrodzić polskie życie naukowo-akademickie, ale na zdrowych zasadach. Tę dyskusję trzeba prowadzić nie tylko na uczelniach, ale również w mediach, bo nauka jest dobrem wspólnym całego społeczeństwa, które ma prawo wiedzieć, co tak naprawdę w nauce się dzieje i jakie zagrożenia niesie ze sobą projekt nowej reformy. Nastał czas dyskusji, otwartej i odważnej. Komu jak komu, ale naukowcom nie powinno zabraknąć słów i argumentów.
Prof. Piotr Jaroszyński
Nasz Dziennik, 23-02-2009