Słowa takie jak „miłość”, „miłosierdzie”, „przebaczenie” należą do stałego repertuaru homiletyki chrześcijańskiej, stąd dość często słyszymy je na kazaniach albo napotykamy w tekstach religijnych.
Są to słowa łatwe do wypowiedzenia, posiadają też duży ładunek emocjonalny. Jeśli jednak przejdziemy do konkretów, to sytuacja staje się znacznie trudniejsza. Do konkretów, to znaczy, jeśli przełożymy je na nasze życie, w którym zazwyczaj nie brakuje złości, zgryźliwości, zazdrości, zawiści, a nawet nienawiści. Same słowa, choćby najwspanialsze, nie posiadają magicznej mocy przekucia ich w czyn, a więc i na postawę życiową, na nasze emocje i decyzje.
Niechęć, złość czy nienawiść mają zazwyczaj swoje konkretne przyczyny. Jakże często denerwują nas cyniczni politycy, którzy z beztroskim uśmiechem kłamią. A cóż mówić o stosunku do oprawców, zdrajców i sprzedawczyków, którzy kiedyś, gdy walczyliśmy o wolność, starając się wyzwolić od duszącego uścisku komuny i Związku Sowieckiego, potrafili nie tylko nękać, ale również torturować i zabijać największych synów i najpiękniejsze córki naszej Ojczyzny? To już nie była kwestia różnicy poglądów wypowiadanych przy kawiarnianym stoliku, to było realne zadawanie bólu, przysparzanie cierpień, odbieranie godności, a nawet życia. Jak wtedy mówić o miłości, albo też o przebaczeniu? Czy to w ogóle jest realne? Czy można wówczas nie odwzajemniać się nienawiścią?
Na takie pytanie musimy szukać odpowiedzi u ludzi wielkich. Do nich należy błogosławiony Prymas Stefan Wyszyński. Zachowała się ciekawa relacja ze spotkania, podczas którego Prymas opowiadał pani Róży Siemieńskiej o swojej walce wewnętrznej. Był koniec roku 1958. Bolesne doświadczenie niedawnego uwięzienia przez komunistów nie zatarły się w pamięci, choć antykatolicki kurs władz nieco zelżał. Prymas Wyszyński wiedział, że dialog trzeba prowadzić, choć nawet z powodów czysto emocjonalnych nie było to łatwe. Przyznawał: „miałbym nieraz ochotę chwycić za kark, zrzucić ze schodów...”. Rozmówczyni Prymasa wręcz zamarła, bo, jak przyznaje, nigdy takich słów z ust Prymasa nie słyszała. A On kontynuował: „Zaraz przychodzi mi na myśl: a gdzie jest moja miłość nieprzyjaciół? Dla Kościoła to Judasz, dla Polski – zdrajca. Zdaję sobie sprawę, że sam nie wyjdę z mojej odrazy”. Zwróćmy uwagę na dwa momenty, najpierw autentyczne wzburzenie, ale takie, które ma swój uzasadniony powód, chodzi o kompromitującą postawę kogoś, kto nie jest wymieniony z imienia i nazwiska, ale jest to zdrajca.
A potem przychodzi refleksja: nawet w tym wypadku nie wolno nienawidzić. Jest to trudne, bo im bardziej kogoś kochamy, tym bardziej nienawidzimy tego, co stanowi zagrożenie dla naszej miłości. Prymas kochał Kościół i Polskę, więc jak tu kochać zdrajców i Judaszów? Jedno właściwie wyklucza drugie. Czytajmy więc dalej: „Wtedy zawsze widzę Ogrójec. Do Chrystusa podchodzi Judasz. Przez trzy lata Jezus okazywał mu tylko miłość. Dał mu moc czynienia cudów, jak innym Apostołom. Teraz Judasz sprzedaje swego Mistrza i Boga pocałunkiem – gestem przyjaźni”. Mimo to Jezus go pyta: „Przyjacielu, po coś przyszedł?”.
Ksiądz Prymas drążył temat dalej obserwując samego siebie, bo przecież to nie chodzi o abstrakcyjną miłość ani o abstrakcyjnych nieprzyjaciół, ale o autentyczną, chrześcijańską miłość do tych, którzy w sposób totalitarny chcieli zapanować nad Polską i pragnęli zniszczyć Kościół drogą podboju lub zdrady. Jak pokonać nienawiść? Ten człowiek, który przyszedł, to przecież zdrajca, Judasz, a właśnie się pojawił. Trzeba go przyjąć, zaproponować kawę lub herbatę, ma żonę i dzieci, wypada zapytać o jego rodzinę. Jest politykiem, a, jak zauważa Prymas, „głowy państw jedną ręką podpisują pakty przyjaźni, w drugiej ukrywają bomby atomowe”. Politycy posiadają w arsenale twarde argumenty, zdolne wysadzić w powietrze całą Ziemię. Jakie argumenty ma chrześcijanin? Jaką siłą dysponuje, by pokonać swojego prześladowcę i przeciwnika? Co ma robić? Ksiądz Prymas wyjaśniał: uczeń Chrystusa najpierw musi pokonać w sobie nienawiść do drugiego człowieka, choćby niechęć i choćby tak małą jak główka od szpilki (R. Siemieńska, Opowiadam, 2009, s. 54n.).
Oto odpowiedź. Choć jest tyle powodów do nienawiści, było i jest, i będzie, trzeba pokonać najmniejszą niechęć, tak małą, że jest mniejszą niż główka od szpilki. Jeśli to się uda, to dzieje się rzecz niezwykła, człowiek staje się panem samego siebie, patrzy z góry, nie pozwala, by ktoś nim sterował, choćby za pomocą realnej lub prowokowanej nienawiści przybierającej postać rozdrażnienia, agresji, a nawet tylko podenerwowania. Jest to znak, że miłość góruje nad nienawiścią. Wówczas rodzi się wielka siła, większa od jakiejkolwiek nienawiści. I wtedy właśnie zwycięża dobro.
Nie tracić nadziei!
Nadzieja posiada różne oblicza. Czasem jest to zwykła naiwność, oderwana od rzeczywistości, bardzo emocjonalna, zwyczajnie zwana „matką głupich”. Im więcej w nas takiej nadziei, tym większe przychodzi rozczarowanie. Konsekwencją rozczarowania może być rozpacz, a następnie zniechęcenie. Na przeciwległym krańcu leży nadzieja, która jest jedną z cnót teologicznych, obok miłości i wiary.
Ta nadzieja dotyczy Boga jako tego, ku któremu zmierza nasze życie, ale z którym zjednoczenie może mieć miejsce dopiero po naszej śmierci. Nadzieja teologiczna jest łaską, która umacnia nas przed lękiem wobec jakichkolwiek zagrożeń na Ziemi; ponieważ człowieka śmierć i tak dosięgnie, sposobów są tysiące, nie chodzi o nadzieję życia bez końca na Ziemi, ale o to, co w religii nazywa się życiem wiecznym. Takiego życia dotyczy nadzieja teologiczna. Ale jest jeszcze trzeci rodzaj nadziei, który obejmuje nasze ziemskie sprawy, osobiste i społeczne, o którym często zapominamy, a który różni się i od nadziei „matki głupich” i od nadziei religijnej. Jak pierwszy rodzaj nadziei należy w ogóle odrzucić, bo jest bardzo szkodliwy, tak nadzieja w sensie teologicznym nie powinna zastępować nadziei bardziej doraźnej dotyczącej właśnie spraw, które rozgrywają się na Ziemi i na które możemy mieć wpływ. O jaką nadzieję więc chodzi?
Św. Tomasz z Akwinu charakteryzując przedmiot nadziei zwracał uwagę, że musi on spełniać cztery warunki: jest to dobro – trudne, przyszłe, możliwe (Suma teologiczna, I-II, XL, 1c). Nadzieja dotyczy dobra, natomiast strach – dotyczy zła. Nadzieja ma na względzie dobro przyszłe, którego jeszcze nie ma, bo tego, które już mamy, dotyczy radość. Ale owo dobro przyszłe nie jest łatwe, ono jest trudne do osiągnięcia, jeśli ma być przedmiotem nadziei. Dobro zbyt łatwe traktujemy tak, jak już byśmy je mieli, związane jest więc bardziej z radością niż nadzieją. A wreszcie, mimo że dobro przyszłe jest trudne, to jednak możliwe jest do osiągnięcia, gdyby było niemożliwe, ogarnąć musiałaby nas rozpacz.
Zastanawiając się nad przyszłością naszej Ojczyzny i naszego Narodu, musimy sobie odpowiedzieć, czy możemy mieć jeszcze jakąś nadzieję? Polska wraz z jej mieszkańcami jest czymś dobrym. Przepiękne, rozległe i żyzne ziemie, prawie 38-milionowe społeczeństwo – to coś dobrego. Suwerenność państwa i tożsamość narodu są jednak zagrożone ze względu na ekspansję polityczno-ekonomiczną obcych ideologii i interesów. Znajdujemy się więc w trudnej sytuacji. Przyszłość nasza jest niepewna, zaczynamy wątpić, czy cokolwiek da się uratować. Czy i jaką można mieć nadzieję?
Niewątpliwie, nadzieja dotycząca przyszłości Polski nie może być budowana na życiu jednego człowieka czy na jednych wyborach. Dobro Polski jest bowiem zbyt duże, trzeba myśleć w innych kategoriach i przestrzennych, i czasowych. Jeżeli ktoś myśli, że przez fakt zostania posłem czy senatorem uratuje w tej kadencji Polskę, to za bardzo nie wie, co myśli. Również prawicowy zarząd miasta nie uratuje Polski. Problem jest głębszy. Przeciwnik opanowując nasz kraj planuje i działa na wielką skalę, my bronimy się na skalę małą tracąc z oczu całość i przyszłość. Całość to nie jest jedna osoba, przyszłość to nie jest jutro.
Przeciwnik działa w ten sposób, że podkopuje w nas nadzieję, nie tylko w sensie psychologicznym, ale również obiektywnym. Jeżeli bowiem popatrzymy na te cztery elementy nadziei, wymienione przez św. Tomasza z Akwinu, to widzimy, że Polska i Polacy ukazywani są dziś w większości mediów i sfer politycznych w jak najgorszym świetle (zaścianek, ten kraj, ciemnogród, antysemici etc.). Faktyczne dobro ukazywane jest więc jako zło. Przyszłością Polski ma być koniec Polski, czyli utrata niepodległości i tożsamości (Europa Europejczyków). Przeciwnicy pokazują ostentacyjnie, jak łatwo wszystko już wpadło w ich ręce i że niemożliwe jest przywrócenie ciągłości cywilizacyjnej Polski opartej na poszanowaniu tradycji i wiary. Obiektywne powody nadziei ukazywane są w takim świetle, żebyśmy popadli w rozpacz, zobojętnieli i przestali się bronić. A wówczas…
No właśnie, co będzie wówczas? Przeciwnik zna prawdziwą cenę naszej ziemi, naszych dóbr kultury, naszego narodu. Będzie nimi rozporządzał, ale tylko dla swoich interesów. Naród zostanie potraktowany wyłącznie jako zasoby ludzkie, dobra kultury zostaną rozsprzedane i wywiezione, ziemię ktoś ogrodzi i ustawi napisy w językach obcych. Aby do tego doszło, trzeba ludzi pozbawić nadziei, by stracili poczucie własnej wartości i własnej siły, by popadli w rozpacz i zobojętnieli.
Pamiętajmy, nadzieja jest bardziej związana z męstwem niż z pożądaniem. Należy w związku z tym mocniej nastawić się na trudności niż na radość posiadania. Przedmiotem nadziei jest dobro trudne – bonum arduum. Dobro, jakim jest nasza Ojczyzna, jest trudnym dobrem. Kto szuka łatwych przyjemności i szybkiego spełnienia marzeń, trafił na niewłaściwą drogę. Kto się poddał i zwątpił, niech uważa, bo Ojczyzna stoi na straży naszej godności, a mamy więcej do stracenia niż nam się wydaje. Potrzeba nam więc rozumu i męstwa, w tym dziś wyrażać się ma nasz patriotyzm, pełen dojrzałej i koniecznej nadziei.
prof. dr hab. Piotr Jaroszyński
Magazyn Polski nr 7, lipiec 2023