Na pewno są czy wręcz muszą być, ale wiemy, że tu chodzi o coś innego, a nie tylko o zastąpienie jednego dyrektora drugim. Tu chodzi o stratę odradzających się elit politycznych, które nazywamy prawicowymi lub patriotycznymi. Bo tak się właśnie stało, że większość ofiar smoleńskiej tragedii to byli ludzie związani z prawicą, którzy pozostali wierni ideałom "Solidarności" nie tylko w trudnych czasach komunizmu, ale również w jeszcze trudniejszych czasach przewrotnego liberalizmu. Zdobycie wiedzy, doświadczenia, potwierdzenie własnego etosu to nie jest jeden dzień urzędowania, ale to lata znoszenia wielu trudów i prób, pokus i ataków nienawiści.
I właśnie dziś, patrząc na przyszłość Polski, bolejemy nad tym, że takich ludzi, jak ofiary smoleńskiej katastrofy, było ciągle zbyt mało, aby Polska odzyskała swą godność i dumę. A tu kolejne nieszczęście: i ci odeszli. I to w takim momencie, gdy ważyły się losy dotyczące NBP, IPN czy wyborów prezydenckich. Odeszli ludzie, którzy nie bali się starcia z postkomuną i pozostającymi pod ich kontrolą liberałami, prowadzącymi od kilku lat polityczną i medialną kampanię nienawiści przeciwko wszystkiemu, co polskie, co niepodległe, co katolickie. I tu jest nasz dramat polityczny i narodowy, bo odradzanie takich elit trwa lata, a tymczasem sfera decyzji dostaje się w ręce tych, którzy wiedzą dobrze, jak z tak nagle otrzymanej władzy skorzystać dla własnej korzyści i własnego umocnienia się w strukturach całego państwa, na poziomie administracji, ekonomii czy mediów.
Wielu z nas zadaje sobie pytanie, czy to rzeczywiście był wypadek. Coraz więcej faktów wskazuje na to, że na pewno był to dziwny wypadek, a puszczona przez Rosjan wersja, że powodem był błąd pilota, który nie posłuchał zaleceń wieży i postanowił mimo wszystko lądować w Smoleńsku, a nie skierować maszynę na inne lotnisko, jest mało wiarygodna w oczach specjalistów. Zresztą fakt, że prezydent RP korzystał z sowieckiego jeszcze samolotu, daje dużo do myślenia. To tak jakby brać udział w uczcie, gdzie podają grzyby. Chodzi o to, że wypadek niekoniecznie musiał być zamachem, ale w jakiejś mierze został sprowokowany. Sukcesywnie zaczęły nakładać się na siebie różne okoliczności, w tym całkowita blokada możliwości wymiany samolotów na nowe i niesowieckie. Następnie wytworzenie jakiegoś ciśnienia rywalizacji o udział w uroczystościach w Katyniu. A wreszcie ściśnięcie w jednym, i to tym samolocie tak wielu ważnych osób, w większości należących do prawicy. I wszystko zgodnie z prawem, bo jak się okazuje po katastrofie samolotu CASA (luty 2008 r.) zmieniono przepisy, ale w taki sposób, żeby jeden samolot mógł być w dalszym ciągu pułapką dla najważniejszych dowódców: mogą lecieć razem, byle nie z zastępcami. Tu też musiał ktoś dobrze główkować, by uspokoić opinię publiczną, a pułapka nadal mogła działać.
Ale o tym wszystkim musi też wiedzieć prawica. Są na nią zastawiane tysiączne pułapki. I to może właśnie boli, że tak łatwo, pod wpływem wytworzonej atmosfery i emocji, Polacy tracą czujność i dają się wymanewrować. Wystarczy moment nieuwagi, bo polityczne licho naprawdę nie śpi. Walka w świecie jest bezwzględna i okrutna, również w naszym kraju. Tu będą nas rozczulać, a tam nami sterować.
A przecież i tak osiągnęliśmy w tych warunkach bardzo wiele. Trwa proces przywracania pamięci i odradzania zasad moralnych w życiu publicznym, coraz mocniej błyszczą idee prawdziwej suwerenności. To jest program na przyszłość, wokół którego muszą skupiać się środowiska prawicowe, bo Naród na nie czeka i potrafi je docenić. Te dziesiątki, może setki tysięcy zniczy i kwiatów przed Pałacem Prezydenckim jest na to dowodem, jak i modlitwa płynąca z milionów serc. Więc choć będzie trudno, to jednak Polska się odrodzi, a ofiara tych, którzy zginęli pod Katyniem, nie pójdzie na marne.
Piotr Jaroszyński