Z prof. Piotrem Jaroszyńskim, wykładowcą na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim Jana Pawła II i w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu, rozmawia Łukasz Sianożęcki
Starcia z policją i demolowanie Rzymu nie były spontanicznymi aktami, jak próbowano to przedstawiać na początku, ale dobrze zorganizowanymi akcjami. Przyznają się do nich w pierwszym szeregu bojówki anarchistyczne i komunistyczne. Ich przedstawiciele podkreślają, że "zaczyna się wojna". Czy grozi nam kolejna rewolucja komunistyczna?
- "Spontaniczne akty" niezadowolonych grup społecznych należy włożyć między bajki, coś takiego nie istniało i nie istnieje. Zawsze ktoś za tym stoi, tyle że może być mniej lub bardziej ukryty. Specjalistami od owych "spontanicznych aktów" były i są najczęściej środowiska lewicowe, które kumulują, wykorzystują albo prowokują niezadowolenie społeczne po to, żeby osiągnąć swoje cele polityczne, ekonomiczne lub ideologiczne. Sterowanie masami to ich specjalność. W wypadku zdarzeń, które miały miejsce w Rzymie, wykorzystuje się trudną sytuację kryzysową po to, by umocnić pozycję lewicy, która została zmarginalizowana i jest ideologicznie mało czytelna.
Czyli nieprzypadkowe wydaje się to, że "Oburzeni" protestują przeciwko bankom, Wall Street i innym symbolom "zgniłego kapitalizmu"?
- Tu mamy do czynienia z dość wyrafinowaną grą, która polega na tym, że ludzie są słusznie oburzeni na system bankowy, opierający się na szeroko pojętej lichwie. Jednak wszystkich banków w świecie zniszczyć się nie da, bo nie zniszczą banków w Rosji czy w Chinach, stąd zniszczenie jednych banków umocni w konsekwencji inne banki pozostające poza zasięgiem protestujących. Przemyślność tej taktyki polega na tym, że apeluje do uczuć słusznego niezadowolenia, ale koniec końców wyprowadzi ludzi w pole, a innych kapitalistów lub inne banki umocni. Wygląda na to, że mamy do czynienia z jakimś międzynarodowym scenariuszem spowodowania wstrząsu finansowego po to, by kto inny doszedł do władzy (i pieniędzy), ale również by wypromować nową wersję lewicowej ideologii.
W trakcie tych zamieszek doszło również do sprofanowania kościoła. Czy był to przypadkowy atak, czy również część filozofii marksistowskiej?
- Właśnie o to chodzi, żeby korzystając z podgrzanej społecznie atmosfery, wywołanej przez kryzys, przystąpić natychmiast do walki ideologicznej. Dla lewicy takim odwiecznym wrogiem jest chrześcijaństwo. Każdy pretekst jest dobry. Najpierw więc starają się rozhuśtać społeczne nastroje tak, by tłum stracił nad sobą panowanie, a następnie ich liderzy dokonują ideologicznej manipulacji, by realne powody (kryzys ekonomiczny) zastąpić powodami ideologicznymi (zwalczyć Kościół).
Jaką rolę w nakręcaniu tej atmosfery odegrały środki społecznego przekazu?
- Jest jakaś presja wywołania międzynarodowego fermentu w różnych krajach. Powodów, i to realnych, nie brakuje, ale metoda wskazuje na to, że działania te są sztucznie inspirowane. Świadczy o tym fakt, że najpierw protestuje niewielka grupka, ale nie miałoby to żadnego zasięgu, gdyby tych protestów nie podchwyciły wielkie, wpływowe media. One podkręcają atmosferę, która sprawia, że tłum rośnie, pojawiają się komentarze i rezolucje. Ale wielkie media nie działają spontanicznie mocą zatroskanych o losy ludzkości dziennikarzy, ktoś daje przyzwolenie, a może i nakazuje, aby coś nagłośnić, i to nie raz, ale na okrągło. I tak rodzi się rewolucja, czyli wojna bankierów, którzy różnią się tym, że dzięki kapitalizmowi mogą finansować różne lewicowe utopie, od socjalizmu poprzez komunizm aż po anarchię. Z naszej polskiej strony musimy bardzo uważnie śledzić warstwę nie emocjonalną czy ekonomiczną, ale właśnie ideologiczną, żeby nas nie wciągnięto do antychrześcijańskiej krucjaty, bo chętnych nie brakuje i po stronie mediów, i po stronie polityków.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik, 18 października 2011