Józef Konrad Korzeniowski nie był jedynym pisarzem, którego przywołał z głębi lądu zew dalekich mórz i oceanów. Postacią jakże malowniczą, a zarazem bohaterską, był generał Mariusz Zaruski. Warto do tej postaci wrócić, zwłaszcza że i on padł ofiarą sowieckich wywózek Polaków na Syberię i w głąb ZSRR, jakie miały miejsce przed 80 laty.
Popatrzmy choćby na twarz generała. Od razu dostrzegamy w niej te polskie rysy, które można by z powodzeniem przyłożyć do bohaterów powieści Sienkiewicza, takich jak Kmicic lub Wołodyjowski. Skrzące energią i inteligencją spojrzenie, śmiejące się policzki i obowiązkowy polski wąs. Już ta twarz, nie mówiąc o sprężystej postawie – to był właściwie wyrok. Bo jak można tak się prezentować, elegancko, pięknie i szlachetnie? Wzory bolszewickie nakazywały co innego: człowiek, który wedle ideologii marksizmu był ewolutem małpiszonów, powinien wyglądać jak kartofel i nosić się jak worek kartofli. A tu ktoś taki dostojny, że aż dech zapiera. Nie ma nawet co się pytać, kim jest i co robi, to widać. Takiego prosto do wagonu i na Sybir! Bo to jest typowy polski pan.
Jak zaczęła się przygoda Mariusza Zaruskiego z morzem, ta wielka przygoda? Było to w kilka lat po upadku powstania styczniowego. Generał wspominał: „Przez palisady zaborców, którymi Polska była ogrodzona, dotarła ona do białej wsi podolskiej w postaci małej książeczki mającej tytuł „Przygody Robinsona Crusoe”. Skrzypieniem drewnianego okrętu napełniła ciche pokoje kresowego dworku, huczała za oknami w nocy wzburzonymi falami Morza Karaibskiego i na drewnianej łyżce ze złamaną rączką, kazała odbywać dalekie podróże po ogrodowym strumyku szerokości pół metra, drżeć wraz z załogą łyżki, złożoną z drobnych kamyczków... [...] Zakołatała ta przygoda do drzwi zaścianka, ukrytego w bieli wiśniowego kwiecia...” (Z harcerzami na Zawiszy Czarnym, Warszawa 1958, s. 68). A więc taka była sceneria: kresowy dworek na Podolu w Dumanowie, niedaleko Smotrycza, który wpadał do Dniestru. Tam właśnie w roku 1867 przyszedł na świat i pierwsze lata spędził Mariusz Zaruski, marząc o wyprawach na dalekie morza, które widział tylko oczyma wyobraźni.
Choć marzenia te zaczęły się spełniać, gdy rodzina przeniosła się do Odessy, to wkrótce został zaaresztowany za udział w polskich organizacjach, takich jak Liga Polska i Sokół, by najpierw spędzić kilka miesięcy w więzieniu, a następnie zostać zesłanym do Chersonia na pięć lat, pod ścisłym nadzorem.
W Chersoniu, który był miastem portowym, zdarzyła się rzecz niezwykła: Zaruski, choć był zesłańcem, zwrócił się do gubernatora z prośbą o możliwość pływania na żaglowcach.
Gubernator zdziwił się, bo jakąż może mieć gwarancję, że ten Polak przy lada okazji nie ucieknie. Zaruski odpowiedział: daję słowo honoru Polaka, że wrócę. Gubernator się zgodził, Zaruski pływał i wrócił.
Musimy pamiętać, że czasy carskie nie były jednak aż tak barbarzyńskie, jak czasy sowieckie, a Polacy w wielu środowiskach cieszyli się nawet wielką estymą. Ale świadomie na to pracowali. Jak czytamy we wspomnieniach innego zesłańca „w murach więzienia i poza murami brat nasz wiedział, że jest więźniem politycznym, że jest Polakiem, więc stał na straży honoru wszystkich. Szanowano ich z tego powodu wszędzie” (Z. Starorypiński, K. Borowski). Polacy pamiętali o podstawowej zasadzie: jakim ciebie widzą, takim piszą wszystkich twoich rodaków. Tej zasady przestrzegali nasi zesłańcy i więźniowie, a czy dziś przestrzegają jej nasi rodacy jako wolni ludzie przebywając za granicą?
Co dalej działo się z Mariuszem Zaruskim? Było to życie pełne przygód, wielkich idei i ofiarności. Z zesłania Zaruski trafił nie nad kolejne morze, ale do Zakopanego, w nasze Tatry, które wówczas nie znały jeszcze inwazji turystów. Zaruski nie tylko zakochał się w tych pięknych górach, ale był inicjatorem wspaniałych przedsięwzięć, dzięki czemu nazywano go „hetmanem Tatr”. Do najważniejszych zaliczyć należy powstanie TOPR, czyli Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, które w ciągu stu lat swojego istnienia ocaliło niejedno życie zabłąkanego turysty lub pechowego narciarza. To była idea, którą Mariusz Zaruski przeprowadzał z całą konsekwencją i z osobistym poświęceniem, bo sam brał udział w wielu wyprawach ratunkowych.
Gdy w 1914 r. wybuchła wojna, a wraz z nią ożyły nadzieje na odzyskanie przez Polskę niepodległości, Zaruski wstąpił najpierw do piechoty, a potem do kawalerii. Był to pierwszy pułk ułanów ze słynnej Pierwszej Brygady. Zaczynał od stopnia szeregowca. Ale ponieważ dał się poznać jako żołnierz inteligentny i odważny, a brał udział we wszystkich bojach legionowych, potem w roku 1919 w walkach o odzyskanie Wilna, awanse szły szybko. W roku 1920 został pułkownikiem, a w roku 1923 generałem brygady. W latach 1923-1926 był generalnym adiutantem prezydenta Rzeczypospolitej Stanisława Wojciechowskiego.
Gdy przeszedł w stan spoczynku, zwolniony z obowiązków wojskowych, generał mógł powrócić do swej wielkiej pasji, jaką było morze. Ale tym razem nie chodziło już tylko o własne przygody, lecz o to, by Polacy zrozumieli, jak ważną sprawą dla ich przyszłości jest otwarcie się na morze, posiadanie własnych statków i okrętów czy też upowszechnianie sportów wodnych wśród młodzieży. To generał Zaruski reaktywował Komitet Floty Narodowej, to on był przez pierwsze lata kapitanem Zawiszy Czarnego, na którym harcerze polscy zdobywali szlify marynarskie. Mimo podeszłego wieku nie ustawał w czynnej pracy dla Polski, kierując się, jak mawiał, ku słońcu.
W sowieckim systemie nie było miejsca dla takich osób. Dlatego, prawdopodobnie 10 grudnia 1939 r., został wraz z żoną zaaresztowany we Lwowie przez NKWD. Żonę zesłano do Kazachstanu, a jego do Chersonia, tam, gdzie już kiedyś był za młodych lat. Tylko że z tego zesłania już nie wrócił, zmarł z wycieńczenia. Wielki społecznik i pisarz, taternik i marynarz, żołnierz i dowódca, zawsze aktywny i wierny Polsce. Do końca.
Chopin i Sobieski
Większość z nas lubi patrzeć na góry. Bo trudno nie odczuwać zachwytu, gdy po długim pobycie na nizinach, udajemy się w kierunku gór i nagle, gdzieś na horyzoncie, ukazują się zarysy potężnych masywów. Jest w tym jakiś odwieczny majestat, który nas samych każe widzieć w pomniejszonych proporcjach. Tak jest, gdy zbliżamy się do Tatr lub gdy przebywając choćby w Calgary widzimy, przy dobrej pogodzie, niekończące się pasmo Gór Skalistych, choć dzieli nas od nich aż 50 kilometrów; albo gdy wpływamy na rzekę Frazer, obfitą w łososie i jesiotry, nie możemy się nadziwić białym szczytom Alp Amerykańskich, które wyrastają nieomal wprost z wody. Bywają też góry szczególne, do których przylgnęło imię jakiejś znanej postaci. Taką jest na przykład Góra Królowej Bony w Krzemieńcu, na którą codziennie jako młody chłopak patrzył Juliusz Słowacki. Taką górą jest też Kahlenberg w Wiedniu, który przypomina o sławetnym zwycięstwie Jana III Sobieskiego, bo to stamtąd w roku 1683 nasz król przypuścił atak na armię turecką, by ją rozbić na proch.
W malarstwie utrwalono wiele scen tej niezapomnianej bitwy, ukazując rozmaite stroje, rynsztunek, broń, chorągwie, namioty, ludzi i zwierzęta, cierpienie, wysiłek, a wreszcie rozpacz przegranych i radość zwycięzców. Bliższe lub dalsze od prawdy, sceny te pozostały. Nie zachowały się natomiast... dźwięki. I nie chodzi tu o krzyk lub jęk, ale o coś znacznie szlachetniejszego, o coś, czego nawet swym geniuszem nie mógł wyczarować mistrz nad mistrze. Pisał w jednym z listów, patrząc właśnie na Kahlenberg: „... wszystkie bym tony poruszył, jakie by mi tylko ślepe, wściekłe, rozjuszone nasłało uczucie, aby choć w części odgadnąć te pieśni, których rozbite echa gdzieś jeszcze po brzegach Dunaju błądzą, co wojsko Jana śpiewało”. Większość z nas myśląc o tamtej bitwie pamięta albo suche daty albo ma w oczach jakiś obraz, ale chyba nikt nie upomina się o dźwięki. A przecież to właśnie pieśnią rycerstwo nasze zagrzewało się do boju. Jak to musiało brzmieć, gdy tysiące zdolnych do wszelkiego poświęcenia, bo w obronie chrześcijaństwa, mężów grzmiało na cały głos. Jakie to musiało robić wrażenie. Jakie to musiało być wielkie i potężne, że kto wie, czy nadal nie błąka się po brzegach Dunaju. Tylko jak to znaleźć? Jak usłyszeć?
Niesamowite było marzenie Fryderyka Chopina, on bowiem jest autorem zacytowanego fragmentu listu do rodziców, gdy jako dwudziestolatek znalazł się w Wiedniu i patrzył na Kahlenberg nie dla widoku, lecz dla muzyki. Usłyszeć śpiew tryumfu polskiego wojska, a nie jęki skazanych lub ciszę obojętnych. Śpiew tryumfu – jakie to potrzebne, jak ważne, jak cudowne.
Chopin był niezwykle wrażliwy na punkcie swojej polskości, i z całą świadomością, a nie tylko czułością, tę polskość przywracał muzyce. Odcinał się od lansowanego już wówczas poglądu, że artysta musi być kosmopolitą. Pisał: „... Malfatti na próżno się stara mnie przekonać, że każdy artysta jest kosmopolitą. Choćby i tak było, to jako artysta jestem jeszcze w kolebce, a jako Polak trzeci krzyżyk zacząłem” (do Elsnera, 29.01.1830). Pisał tak młody człowiek, który jako artysta wcale nie był ciągle w kolebce, bo przecież za nim było już wiele skomponowanych utworów, takich jak Rondo á la Krakowiak, Koncerty fortepianowe f-moll op. 21 i e-moll op. 11, nie mówiąc o niezliczonych występach, w tym zagranicznych. Pisał przez skromność i miłość do Polski.
Postawa Chopina i jego muzyka zadają kłam nie tylko ideologii artystycznego kosmopolityzmu, ale co więcej, pokazują, że kultura polska jako właśnie polska posiada w sobie uniwersalną wielkość. Jakiż to ignorant, by nie powiedzieć bęcwał, mówi pogardliwie o polskim zaścianku. Przecież arcydzieło naszej poezji, „Pan Tadeusz”, to właśnie jest zaścianek! Daj Boże, aby dzisiejszy magister, doktor, ba! profesor, potrafił tak pięknie i czysto mówić i pisać, jak przedstawiciele naszego zaścianka. A sam Chopin urodził się w arcyskromnym, wiejskim dworku – w Żelazowej Woli. Ale dworku, w którym odciśnięta jest jak w miniaturze wielka kultura polska, chrześcijańska, rzymska i grecka. Dworek to nie jest kurna chata, ohydny, socjalistyczny blok czy nowobogackie bezguście. To jest zawsze perełka, pałacyk, świątynia. Ten nastrój i to zauroczenie udziela się wszystkim, którzy tam trafią; trzeba tam być, aby zrozumieć. Tak jak trzeba pojechać do Bohatyrowicz, aby dotknąć cudu polskiego zaścianka, gdy w dole wije się Niemen…
Musimy sobie uświadomić, że dla nas, Polaków, wielkość biegnie przez Polskę. Nie poza nią ani obok niej, ani, co chyba najgorsze, przeciwko niej. Tylko poprzez kulturę polską możemy rozpoznać tkwiący w nas potencjał, nasze zdolności, talenty. Ale tej kultury trzeba dotknąć, ona nie może być abstraktem, czyli w tym wypadku pustym słowem. Obrazy trzeba oglądać, muzyki trzeba słuchać, pejzaż podziwiać, poezję trzeba czytać, dramat wystawić... i bawić się rozmową. Tak, my za mało bawimy się rozmową.
prof. dr hab, Piotr Jaroszyński
Magazyn Polski, nr 3, Marzec 2020