Fenomen budzącej się wiosny za każdym razem, od nowa, budzi zdziwienie, zaciekawienie i zachwyt. Zdziwienie, bo do martwej – wydawałoby się – ziemi znów powraca życie, ale nie z jakimś wielkim rozmachem, lecz właśnie w niewielkich drobinkach, jak choćby nabrzmiewającymi pączkami, które delikatnie zaczynają się zielenić, gotowe na początku ukryć się jeszcze pod wpływem nawracających mrozów.
A gdy podniesiemy głowę, to raz po raz zobaczymy klucze ciągnących żurawi lub nieustannie gęgających gęsi, z których jedne lecą dalej na północ lub wschód, a inne zapadają u nas, by tu gniazdować.
Gdy przyrodę widzimy z bliska, to budzi niewypowiedziany zachwyt. Bo jak można tak dostojnie kroczyć, jak to czyni żuraw? Jak można mieć tyle pomarańczowych akcentów jak gęś gęgawa? A cóż dopiero w setki idące gatunki innych ptaków, które spotkać możemy pod polskim niebem, na polskiej ziemi, na polskich wodach, w polskich lasach, na polskich łąkach. Nie kilka, nie kilkadziesiąt, ale kilkaset! W samych rozlewiskach Biebrzy odnotowano około 270 gatunków.
Zachwyt prowadzi do ciekawości: a skąd, a dokąd, a dlaczego, a jak? Jedne ptaki gniazdują wśród traw, inne w gałęziach, a jeszcze inne w dziuplach. Jedne wyśpiewują trele, otwierając maleńki dziobek, a inne, jak bekas kszyk, furkoczą lotkami, wykonując zwinne akrobacje wysoko w powietrzu. Pomysłowość przyrody jest niewyczerpana. I ciekawe, obserwacja przyrody ani się nie dłuży, ani się nie nudzi. I wcale nie musi się ciągle coś dziać, tak jak w trakcie oglądania telewizyjnych programów przyrodniczych. Na filmach czas ulega potężnej kondensacji: film o tygodniowej wyprawie w dorzecza Amazonki nie trwa tygodnia, lecz 20 minut, a nierzadko trzeci dzień wyprawy to trzecia minuta filmu. Szybko i na skróty, dużo skrótów i mało czasu. Więc efekt jest prawie żaden, bo wrażliwość oglądającego program została zaledwie trącona, nie można się właściwie ponapawać, by obraz, dźwięk i zapach utrwalił się i w nas pozostał i to jako nasze osobiste widzenie świata, do którego możemy później wielokrotnie powracać w wyobrażeniach, marzeniach, opowiadaniach czy wierszach.
I wcale przyroda nie musi być aż tak blisko, bo nie chodzi o to, żeby ptaka wziąć do rąk. Właśnie to jest piękne, że tzw. dzika przyroda chroni swoje tajemnice, gdy podejdziemy zbyt blisko i zbyt ostentacyjnie do dzikiego ptaka, to po prostu zerwie się i odfrunie.
Trzeba więc podchodzić umiejętnie, żeby znaleźć się choć trochę bliżej, pozostając niezauważonym. I dopiero wtedy, gdy z naszej strony zrobimy już wszystko, możemy wyjąć lornetkę czy aparat fotograficzny, pamiętając ciągle, że najważniejsze jest wrażenie w naszej duszy, bo ono jest czymś żywym, a więc i nam dodaje życia.
Pustka życiowa, jaką odczuwa coraz mocniej współczesny człowiek, bierze się nie tylko z braku wielkich celów, ale również z braku życia, jakie stymulowane było od zawsze przez otaczający nas świat. Bo życiem jest patrzenie, słuchanie, dotykanie, wyobrażanie sobie, myślenie, odczuwanie. Ono najpełniej i najwłaściwiej wywoływane jest przez świat realny: te oto drzewa, te oto ptaki, tę oto łąkę. Takiej siły oddziaływania, a więc ożywiania nas, nie posiadają wytwory techniki, choć ich sugestia może robić wielkie wrażenie. Niestety, tylko wrażenie i tylko chwilowe.
Nie trzeba daleko szukać, by uchwycić różnicę między tym, co żywe a tym, co sztuczne. Tak prozaiczna rzecz jak barwa. Kiedy patrzymy na łąkę, to jest ona pełna nie tylko rozmaitych barw, jakich nie odda żaden aparat fotograficzny ani żaden malarz, ale również pełna jest odcieni, które ze względu na zmieniające się ciągle światło, też się zmieniają. Nasze oko to wychwytuje i podąża za zmianami. Patrzenie na realną łąkę jest dynamiczne, choć nie musi nic specjalnego się dziać, niepotrzebne są żadne dodatkowe efekty, bo łąka żyje niewyczerpanym bogactwem zmieniających się własnych barw. Ale ta sama łąka przerzucona na ekran telewizora staje się martwa, jest sztuczna, przestaje żyć, a patrzenie na elektroniczny obraz bardzo szybko nuży, a nawet na dalszą metę jest niezdrowe.
By napawać się pięknem i bogactwem przyrody, nie trzeba koniecznie jechać aż nad Amazonkę. Zacznijmy od świata wokół nas, od polskiej przyrody, którą trzeba umieć dostrzec i docenić, ale również o nią dbać. Bo ziemia polska to nie jest abstrakt, to nie jest towar na sprzedaż ani wysypisko śmieci, ale nasze dziedzictwo, które musi być życiodajnym skarbem także dla kolejnych pokoleń.
Wiosna z Chełmońskim
Budząca się po długiej zimie wiosna przyjmowana jest z westchnieniem ulgi i radością. A choć łąki, krzewy, drzewa, pola, z wyjątkiem może ozimin, są jeszcze takie szarobure, to czuje się już zapach wiosny, a wyobraźnia maluje obrazy różnymi odcieniami zieleni, żółci, czerwieni. Obrazy... Gdy cieszymy się przedwiośniem, to na myśl przychodzi nam ktoś, kto potrafił w sposób mistrzowski oddać to wszystko, co dzieje się w tym właśnie czasie w powietrzu, na ziemi, nad wodą. Tu rozpędzony potok przecina omdlałą jeszcze łąkę, tam aż po horyzont żółcą się kaczeńce; tu ptak olbrzymi zawisł w powietrzu, wypatrując ofiary: za chwilę runie w dół, tam czajki kreślą figury jakby złamanym skrzydłem; tu w pomarańczowej poświacie zachodzącego słońca słychać nad wodą koncert żab, a tam żurawie witają słońce, które za chwilę wynurzy się z mroku i mgieł ponad cienką linię lasu. Istne cuda.
To Józef Chełmoński.
Jego dziadek malował i ojciec również. Jakie to ważne, gdy w domu pielęgnowana jest tradycja miłości do sztuki. Wówczas zdolne i wrażliwe dzieci wyrastają w klimacie szacunku dla piękna, a ponieważ syn stara się naśladować ojca, stąd każde pokolenie ma szansę na to, żeby postąpić o krok dalej, wznieść się jeszcze wyżej.
Przodkowie Józefa Chełmońskiego pochodzili z Małopolski, ale dziadek, również imieniem Józef, przeniósł się do Nieborowa, gdzie przez wiele lat był sekretarzem księcia Michała Hieronima Radziwiłła. Nasz artysta przychodzi na świat we wsi Boczki, na ziemi łowickiej w roku 1849, a więc trzy lata po Henryku Sienkiewiczu, z którym później się zaprzyjaźnił, i w roku śmierci Juliusza Słowackiego.
Młody chłopak wrasta w atmosferę rodzinnego domu i zaczyna malować. Otwiera się czarowny świat przyrody polskiej, zamieszkujących ją ludów, dramatycznych dziejów. Aby uświadomić sobie, jak ważną rolę odgrywała wówczas kultura życia rodzinnego, musimy sięgnąć po listy, które zdradzają wzajemny szacunek i miłość, jakich nie starano się ukryć, lecz które uwypuklały ten piękny, polski rodzaj wrażliwości, wszczepiany od najmłodszych lat.
Gdy więc mały Józef miał 10 lat, namalował konia. A cóż innego mógł namalować młody Polak, jeśli pochodził z rodziny przywiązanej do tradycji? Henryk Sienkiewicz zauważył kiedyś, że gdy Polacy rozstaną się z końmi, to zmieni się ich dusza. Czy nie miał racji?
Mały Józef pisze list do swojej babci: „Stosownie do życzenia Babuni Konika zrobiłem; będzie mi bardzo miło, jeżeli Kochana Babunia będzie kontenta z mojej roboty i przyjmie to od swego wnuka. Szczerze przywiązany wnuk. Józef Chełmoński, (J. Chełmoński w świetle korespondencji, 1953, s. 26). Krótki list, ale jak serdeczny. W kulturze polskiej zwracano bacznie uwagę na to, żeby wnuki z szacunkiem odnosiły się do dziadków.
A co było dalej z konikiem? Konik stał się rumakiem, który wypełnił później dziesiątki obrazów, mistrzowskich arcydzieł. Konie gnały po stepie, po śniegu, pędziły jak szalone. Konie w kłusie, konie w galopie, konie spokojne, cierpliwe, konie szalone, szybkie jak wiatr. Dwójki, trójki, tabuny. Wszędzie konie.
Nadszedł rok 1878. Chełmoński zgłosił na niezwykle prestiżową wystawę w Paryżu obraz zatytułowany Czwórka, na widza pędzą zaprzęgnięte do powozu konie, wyciągnięte jak struny, nie dotykając ziemi, wręcz lecą i za chwilę wszystkich stratują. Wrażenie było ogromne. Obraz zostaje nagrodzony wielkim medalem, a Chełmoński staje się sławny, ma mnóstwo zamówień z różnych stron świata. Tworzy, jest wielki, tylko że tęskni: zwierza się matce, że w obcym mieście dusi się, potrzebuje rodzinnego powietrza i naszej polskiej ziemi (1879).
I przyjdzie czas, że porzuci Paryż i wielki świat, i wróci, by napawać się zapachem naszej ziemi, widokiem dzikich łąk, opowieściami naszego lasu, szeptem naszej wody. Tym wszystkim, co tak pokochał, co malował do końca. Co również my musimy kochać.
prof. dr hab. Piotr Jaroszyński
Magazyn Polski, nr 4, Kwiecień 2020