Język polityki w okresie przedwyborczym zdominowany jest przez wyrażenia, które zamazują istotny sens samej polityki. Najczęściej bowiem jest to żargon, w którym polityka ukazywana jest jako bardzo widowiskowa gra. Słyszymy więc takie sformułowania jak: „walka o mandaty", „zwycięstwo w sondażach", „liderzy ugrupowań", „drużyna", „sukces", „porażka", „klęska".
Wyrażenia te dolewają oliwy do ognia, czyli podkręcają zainteresowanie społeczne i to w skali masowej. Wszyscy są ciekawi: Kto wygra? Kto poniesie porażkę? Ja jestem z tymi, a ty za kim? Może moim się uda, twoi nie mają szans. W pewnym momencie może się nam wydawać, że to nie wybory, ale zawody o Puchar Prezesa transmitowane przez radio i telewizję. Zgromadzeni widzowie i radiosłuchacze śledzą z zapartym tchem zmagania zawodników. Niektórzy obstawiają zakłady, inni chcą się zrelaksować przeżywając dreszczyk emocji, inni się kłócą, inni machnęli ręką. Już wkrótce wszystko się rozstrzygnie.
Tymczasem polityka niezupełnie jest grą i widowiskiem. Gdy kończy się olimpiada, kończą się telewizyjne transmisje, a zwycięzcy zabierają medale i udają się do domów. Jeszcze może tylko uroczyste przywitanie przez rozradowanych kibiców, kilka wywiadów dla prasy i oczekiwanie na następne zawody. W polityce natomiast wybory nie kończą, ale rozpoczynają prawdziwe zawody, tyle że już bez udziału i bez wpływu widowni. Sama widownia do wyborów była elektoratem, po wyborach finansuje polityków poprzez odpowiednio ustawiony system podatkowy, a nawet stać się może ofiarą prowadzonej przez nich działalności.
Jako wyborcy nie jesteśmy tylko widzami, bo skutki wyników wyborczych mają istotny i ciągły wpływ przez kolejne lata na nas samych. Wybierając, a więc podejmując decyzję na kogo oddam głos, muszę wziąć pod uwagę wpływ wyników nie tylko na moje własne życie, ale również na życie społeczne. Mimo że mam tylko jeden glos, który utonie w milionach, a nawet w dziesiątkach milionów głosów, to jednak mój wybór jako decyzja ma swój ciężar moralny. Głosujemy osobiście i w ukryciu, nikt nas sądownie nie będzie ścigał za to, co zrobimy z kartą wyborczą; wszystko nieomal sprzyja temu, aby zrzucić z siebie ciężar moralnej i społecznej odpowiedzialności. A jednak ta odpowiedzialność jest i to bardzo poważna.
Właściwie wybory, to pewien sprawdzian psychicznej dojrzałości. Brzmi to może dość górnolotnie, niemniej jednak wybory to dziś jedyny sposób na wyłanianie najważniejszych władz w państwie. Śnić się może nam wspaniały król, który sam dobiera uczciwych i mądrych doradców, a wszyscy zgodnie dniem i nocą troszczą się o poddanych. Ale dziś nie ma króla. Nie poddani, ale już obywatele między sobą wybierają władzę i to nie dożywotnio, ale na pewien tylko czas. Równocześnie sprawowanie władzy jest na tyle atrakcyjne, że wybrańcy czym prędzej wykorzystują urząd do załatwiania swoich własnych interesów. A po wyborach nie można ich odwołać. Wybór jest rzeczywiście trudny, łatwo się zrazić i zniechęcić.
Może w takim razie w ogóle nie głosować? Obiektywnie rzecz biorąc nie ma powodów do bojkotu wyborów. Kto chciał i umiał się zorganizować, ten mógł zarejestrować komitet wyborczy. Bojkotując indywidualnie wybory idzie się na pewną łatwiznę. Natomiast jeśli miałby to być protest przeciwko demokracji i jej zasadom, bojkot ten musiałby być w odpowiedniej skali zorganizowany i nagłośniony. W innym wypadku jest to w skali społecznej nieskuteczne i nieczytelne. Należy przy tym pamiętać, że niezależnie od tego, czy w wyborach weźmie udział 80% czy 20% społeczeństwa będą ważne, a ci, którzy wygrają, przejmą realną władzę.
Nieomal każdy z nas ma jakieś powody, czy to z racji osobistych czy społecznych, żeby zrazić się do polityków, którzy dzięki wyborom trafili do Parlamentu. W wielu wypadkach jest to wręcz gniew, ponieważ zawiedzione nadzieje są gorsze niż deklarowana wrogość. Jako wyborcy czujemy się w matni, mamy wrażenie, że każdy wybór, choć z różnych powodów, jest zły. Pokusa nie pójścia do wyborów jest przeogromna. I jest to jak najbardziej zrozumiałe. Ale przecież ktoś pójdzie do wyborów i ktoś wygra władze, a ja - nie idąc do wyborów - pozbawiam się wpływu na ostateczny wynik.
W wyborach prezydenckich wygrywa tylko jeden, wyniki pozostałych kandydatów są tylko honorowe. W przypadku wyborów parlamentarnych wyniki mogą mieć różne oblicza z uwagi na podział mandatów. Jeżeli nie można działać ofensywnie z uwagi na szczupłość albo rozbicie sił, to trzeba działać defensywnie, tak żeby pewne ugrupowanie nie zdobyło absolutnej większości, aby nawet stosunkowo nieliczne mandaty mogły skutecznie blokować złe inicjatywy. Jest pewna arytmetyka działań parlamentu, którą trzeba rozumieć. Jeżeli prowadzona jest prolewicowa propaganda sukcesu, to właśnie po to, aby lewica zdobyła absolutną większość. Temu trzeba się przeciwstawić.
Gdy nie pójdziemy do wyborów, damy lewicy nie tylko zwycięstwo, ale tę tak groźną absolutną większość. Idąc do wyborów mamy szansę na złamanie takiej większości. W tych wyborach ma to podstawowe znaczenie, ponieważ prawicowy elektorat, nie mając rozeznania w różnych subtelnościach, już jest zdezorientowany wielością ugrupowań, przynajmniej w nazwie, nielewicowych. Dobrze jest wygrać, ale gdy wygrać nie można, trzeba jak najmniej przegrać i patrzeć dalekosiężnie. Wybory to więcej niż gra, a wszyscy, czy chcemy czy nie, ponosić będziemy ich skutki.
Piotr Jaroszyński
"Nie tracić nadziei!"