W Japonii główny problem to znalezienie numeru domu, ponieważ nie ma tam znaczenia kolejność, ale rok budowy, więc jeśli ktoś wcześniej w danym miejscu nie był, to znaleźć określony numer nie jest łatwo.
W Polsce mamy do czynienia z całą mozaiką nazw, które do niedawna trzeba było po prostu zapamiętać. Nie ma tu jakiegoś systemu, gdzie jedna ulica naprowadzałaby na drugą. A nazwy ulic bywają przeróżne, jedne przypominają o pięknie natury, np. ul. Fiołkowa, inne o ważnych wydarzeniach historycznych, np. ul. 3 Maja, jeszcze inne noszą imiona wielkich bohaterów, np. Al. Tadeusza Kościuszki. Oczywiście, dzięki urządzeniu GPS orientacja w każdej sieci ulic stała się od niedawna dziecinnie prosta. Trafić możemy wszędzie.
W takim razie tym bardziej warto zachować polską tradycję, ponieważ ona pełni bardzo ważną rolę kulturotwórczą: poprzez nazwy utrwala to, co jest wartościowe społecznie nawet w wymiarze międzypokoleniowym. Nazwa ulicy jest widoczna nie tylko dla tych, którzy tam mieszkają, ale również dla podróżujących do pracy czy na zakupy, z danej dzielnicy, miasta czy całego kraju. Nazwa ulicy pojawia się w dokumentach, na adresach, w reklamach – jest obecna ciągle. Działa jako masowe medium, choć nie jest ani gazetą, ani telewizją, a jednak jest w skali masowej dostrzegana. Zdawali sobie z tego sprawę komuniści, którzy po opanowaniu naszego kraju bardzo szybko przystąpili do kontrolowania nazw ulic jako elementu propagandowego. Dlatego pojawiły się ulice Stalina, Lenina, Waryńskiego i innych komunistów lub ich „świąt”, które dla Polaków były dodatkowym, bolesnym znakiem zniewolenia.
Warto teraz wziąć pod uwagę nazwy dla nowych ulic, co kosztować będzie tyle samo, co jakakolwiek nowa nazwa. Powstają przecież nowe ulice. Jedna może być ulicą Tulipanów, ale następne niech już będą Czesława Bernatowicza, Tadeusza Borzuchowskiego, Zygmunta Bujnowskiego, Janiny Lewandowskiej i tak kolejnych aż osiągniemy liczbę 4421. Jest to liczba spoczywających w Katyniu polskich oficerów bestialsko zamordowanych strzałem w tył głowy. Czy oni w dzisiejszej Polsce zostali upamiętnieni, co do jednego? Bo przecież każdy z nich – co do jednego – został zgładzony za wierność Polsce.
Warto przemyśleć taki projekt w skali całego kraju: 4421 ulic, z których każda będzie upamiętniać kolejnego oficera, zwłaszcza takiego, który z danym miejscem był związany, choćby z tytułu urodzenia. Jeśli zaś nie urodził się na obszarze obecnej Polski, a przyszedł na świat na terenach należących obecnie do Białorusi lub Litwy, to można znaleźć inne kryterium, jak miejsce pracy, studiów czy zamieszkania. A wtedy promieniowanie tych ludzi i ich oddziaływanie na nas będzie mocniejsze. To nie będzie tylko metalowa tabliczka, ale również nazwa w spisie ulic, adresów, indeksów. Okazja do wyjaśnienia dzieciom w domu i w szkole, dlaczego właśnie taka nazwa, kim był dany człowiek i dlaczego zginął. Naprawdę warto przywrócić takich bohaterów Polsce, imiennie, co do jednego.
Smoleńsk: łąka pamięci
Metalowa brama z grubych prętów, odrapana i powyginana, jest otwarta, nie widać żywej duszy, ale na furtce wisi żółta tablica, na której umieszczono czerwone napisy w trzech językach: po rosyjsku, po angielsku i po polsku. Informują, że jest to strefa zakazana, nie wolno wchodzić ani wjeżdżać. Po polsku brzmi to dokładnie tak: „Zakazana Strefa (Wskazówki) jest zamknięty”. Tłumacz się nie wysilił, ale każdy Polak odgadnie sens tej informacji i nie zaryzykuje wejścia, choć właśnie gdzieś tam za ogrodzeniem znajduje się coś, co widocznie nadal skrywa tajemnicę.
W drugą stronę można iść i to po betonowych płytach, mając po prawej ciemnobrązowe ogrodzenie, a po lewej krzaki i chaszcze. Ponad ogrodzeniem wystają nowoczesne budynki firmy samochodowej. Droga wkrótce odbija w lewo, chaszcze są coraz większe. Po chwili widać niewielką polanę, bogatą w kolorowe kwiaty i brzozy samosiejki. Ale na tę polanę wejść nie można, bo jest opasana płotem z cienkiego drutu. Jest cicho, ale wietrznie, drzewa lekko się pochylają z każdym podmuchem. Słońce grzeje mocno, choć od czasu do czasu zasłania je przepływająca chmura. Jest środek lata, południe, w powietrzu unosi się zapach ziół.
Coraz wyraźniej widać zarys łąki, ponieważ wokół niej rosną młode drzewa, które z kolei zasłaniają widok na to, co jest poza nimi. Ziemia tu żyzna, za kilka lat i tę łąkę porosną takie same drzewa jak wokoło. Znikną wówczas kwiaty, które potrzebują słońca.
W dalszym ciągu nie widać ani żywej duszy, kompletna pustka, żadnych dźwięków, tylko ten wiatr szumi i szumi. W pewnym momencie pojawia się niski podest okolony od strony łąki tym samym drucianym płotem. W płot powtykane są biało-czerwone flagi, na podeście stoją niedopalone znicze, na piasku leży uschnięta wiązanka kwiatów. Rośnie też brzoza, której jedna odnoga została odcięta na długość metra. Pień i odnoga związane są biało-czerwoną flagą, a na ziemi, oparte jest o drzewo, niewielkie czarno-białe zdjęcie w ramkach, za szkłem, Lecha i Marii Kaczyńskich. Pani Maria opiera głowę na ramieniu Męża. Za brzozą stoją trzy niewielkie drewniane krzyże, na każdym wisi Chrystus, tłem jest przyczepiona do płotu polska flaga, ze znaczkiem biało-czerwonej szachownicy.
Pojawia się kolejna tablica, tym razem czerwona, gdzie już tylko po rosyjsku można przeczytać, że ten obiekt jest monitorowany przez kamery i podlega ochronie państwowej.
Kończy się łąka, nie ma już ogrodzenia, są tylko krzaki. Na ich tle stoją dwa krzyże, wysoki i niski. Obok głaz z przytwierdzoną czarną tablicą, na której biegnie równoległy tekst po rosyjsku i po polsku. To właśnie na tym głazie zamieniono nocą tekst informujący, że ofiary katastrofy zginęły w drodze na uroczystości upamiętniające 70. rocznicę sowieckiej zbrodni ludobójstwa w Lesie Katyńskim. I tak już zostało, po pierwotnej, ufundowanej przez Stowarzyszenie Katyń 2010, tablicy nie ma śladu.
Po lewej stronie od krzyży znowu pojawia się betonowy płot. Jest więcej cienia, rośnie dużo paproci. Tam iść nie można, ale za krzyżami mimo chaszczy biegnie ścieżka. Tu nie ma żadnego płotu, żadnego zakazu, więc chyba można iść. Idźmy. Ścieżka wkrótce wyprowadza nas na przepiękną, rozległą łąkę. Jak okiem sięgnąć kwiaty, trawy, zioła, a na niebie malownicze chmury, które coraz rzadziej zasłaniają słońce. Nigdzie żywego ducha. Jednak ktoś się pojawia – z przeciwnej strony łąki zmierza ku nam starszy mężczyzna. Okazuje się, że niedaleko jest wioska, więc ci, którzy pracują w mieście, skracają sobie drogę; stąd ta ubita ścieżka i to spotkanie. Po przywitaniu słuchamy objaśnień: stamtąd miał lecieć i pokazuje wyciągniętą rękę w nasze prawo, a tu miał lądować – pokazuje w lewo. Widzicie, to co tak się świeci od słońca, to początek pasa startowego, lekko wybrzuszony. Ale pilot zmylił drogę, bo wcześniej jest głęboki jar i rozbił się tam, gdzieście byli. A w ogóle to nie mogę z wami rozmawiać, bo spieszę się do roboty. Da swidania.
Da swidania. Dopiero będąc na lotnisku możemy zrekonstruować w wyobraźni dramaturgię całego zdarzenia, a przede wszystkim uświadomić sobie, jak to wszystko było blisko siebie. Samolot roztrzaskał się niewiarygodnie blisko budynków, w których pracują lub mieszkają ludzie. Nie mogli nie widzieć. Nie mogli nie słyszeć. Tego nie da się zagłuszyć, nie da się wymazać ze świadomości ani z pamięci.
Owszem, to lotnisko wkrótce zarośnie, może znikną ścieżki, dopalą się znicze, a flagi spłowieją. Jednak sumienia nie spłowieją nigdy, będą upominać się o prawdę – do końca.
prof. dr hab. Piotr Jaroszyński
Magazyn Polski nr 4, kwiecień 2021