Któregoś dnia pociąg się zatrzymał. Lokomotywa, nagle przyśpieszając sapanie, jakby z radości, że pozbyła się ciężaru, odjechała i już nie wróciła. Po chwili usłyszeliśmy zgrzytanie rozsuwanych drzwi i znowu to: wychodi, wychodi.
Opuszczaliśmy wagon, prycze, na których każdy z nas miał już „swoje miejsce”, w ciszy, bez pytań i bez żadnych skarg.
Jedni z tobołkami, inni z dziećmi na rękach schodzili z niewielkiego nasypu do stojących nieopodal zaprzęgów, które być może czekały od samego rana. Śnieg bowiem wokół sań był wydeptany, konie wyprzężone, kępki siana rozrzucone, a końskie kupki parujące jeszcze.
Było późne popołudnie. Śnieg, czy to z powodu zbliżającego się zmierzchu, czy też z powodu lekkiej odwilży, nie raził oczu. Z jednej strony horyzont zasłaniały stojące na nasypie, opuszczone przez nas ciemne wagony, a z drugiej – mroczny i milczący las. Żadnych zabudowań nie było widać. A gdy wszyscy wgramoliliśmy się na sanie wyścielone sianem, dały się słyszeć pokrzykiwania: dawaj, dawaj, i cała kawalkada ruszyła w kierunku lasu.
Skurczeni i omotani kocami, raz budząc się, to znowu zasypiając, jechaliśmy noc całą. Przypominam sobie, że ogrzewaliśmy się w jakimś domu, gdzie nikłe światło mrugającej lampy naftowej, bez klosza, zawieszonej na belkowanej ścianie, ledwo rozpraszało ciemności. A potem znowu w drodze, na saniach, półśnie, w ciszy. Tylko od czasu do czasu oderwane od kopyt końskich grudki śniegu uderzały o sanie. Wówczas otwierałem oczy i patrzyłem na przesuwające się obok ciemne drzewa. I znowu zasypiałem.
Obudziłem się na dobre dopiero wtedy, gdy staliśmy już przed ciemnym barakiem i trzeba było wysiadać. Wprowadzono nas do niewielkiego, mrocznego pomieszczenia, gdzie nie rozbierając się, rozlokowaliśmy się na podłodze. Nikt nie rozmawiał, nikt nie płakał, czasem tylko jakieś kroki na korytarzu, jakieś stuknięcia i znowu cisza.
I właśnie w tym baraku, nad ranem, w półmroku, gdy siedziałem w kącie na sienniku, owładnęło mną jedno, jedyne pragnienie, które aż skręcało w środku: jeść! Wszystko jedno co, cokolwiek, byle jeść i tylko jeść. Niestety nie mieliśmy nawet najmniejszej kromki chleba. Wówczas to państwo Ignatowiczowie, być może nie myśląc nawet o dniu jutrzejszym, podzielili się z nami tym wszystkim, co jeszcze im pozostało.
Widzę wyraźnie. Oto siedzimy razem: i Wacek, i zawsze cicha i łagodna Lodzia, i mały Romek, i nas czworo – siedzimy w milczeniu, w nieznanym, tajemniczym miejscu, siedzimy na podłodze – i zajadamy jak gdyby nigdy nic.
Wszystkie następne dni były szare, jednostajne, do siebie podobne. Rodzice wychodzili o zmroku do pracy w lesie, a my albo łaziliśmy po posiołku, albo siedzieliśmy w baraku. Pewnego razu wybrałem się trochę dalej. Szedłem drogą, która prowadziła w głąb tajemniczego lasu. Było tam śmiertelnie cicho i pusto. Drzewa stały nieruchomo, jakby umarłe. I tylko od czasu do czasu śnieg, zsuwając się z gałęzi, cicho zaszeleścił. Lęk mnie przeszył.
Wracałem z bijącym sercem, nie oglądając się za siebie.
Fragment książki Czesława Jaroszyńskiego „Zesłanie i trudne powroty”
Magazyn Polski, nr 6, czerwiec 2022