Pierwsze dni poza miastem to raj dla duszy: łąki, niebo, drzewa, ptaki i spokój. I ludzie stają się jacyś wyrazistsi. Nie sprawiają wrażenia jakiejś zbitej masy, ale wyraźnie się od siebie różnią wyglądem, charakterem, mową. Poza miastem zaczynamy jakoś żywiej i osobiściej na siebie reagować.
Jednym z najpiękniejszych doświadczeń wakacyjnych może być droga do kościoła. Chodzi tu o prawdziwą drogę, a nie o przejażdżkę samochodem. Taką drogą jest oczywiście droga na piechotę. Jadąc samochodem skracamy oczywiście czas. Ale po co skracać czas, skoro jesteśmy na wakacjach? Kto jedzie samochodem, ten traci czas, a nie zyskuje.
Popatrzmy: jest lato, pogodny dzień, kwitną łąki, wokół unosi się zapach ziół, miękko szumi las. To wszystko widzimy i słyszymy idąc na piechotę. Natomiast w dusznym samochodzie otacza nas plastyk, metal i szkło, warczy silnik, droga mija tak szybko, że nic nie widać, a przynajmniej nic nie zostaje w pamięci. Przed samochodem wszystko ucieka. Gdy idziemy, nie tylko chłoniemy świat wokół nas, ale i wewnątrz budzą się myśli i różne spostrzeżenia. Co więcej, w samochodzie mało się rozmawia, a gdy idziemy, jest czas na pogawędkę, również z innymi, których spotkamy po drodze. Bo jadąc samochodem, ludzi mijamy, idąc – ich spotykamy, a spotkanych zagadujemy.
Czasem na drodze do kościoła pojawia się krzyż lub kapliczka. Jakże wymownie brzmią czasem napisy, np. aby przechodzień pomodlił się za dusze w czyśćcu cierpiące, i data rok 1896. A więc minęło już ponad sto lat, odeszło już kilka pokoleń i kilka pokoleń tędy szło, i modliło się za tych, którzy odeszli. Można przystanąć, a kto się zmęczył, może przysiąść, bo jest ławeczka.
Idziemy dalej. Już widać kościół tak wkomponowany w pejzaż, że trudno sobie wyobrazić, aby kościoła tam mogło nie być. Rytm samochodu powoduje, że chcemy, aby wszystko było szybko. Szybko do kościoła, szybko w kościele i szybko z kościoła, szybko obiad i szybko kolacja. Kto idzie na piechotę, zwalnia tempo, przystaje, nie spieszy się. A kiedy jest w kościele, jest w kościele. Można chłonąć wnętrze, popatrzeć na obrazy, rzeźby, skupić się w sobie, wyciszyć.
Rozlega się dzwonek i rozpoczyna się Msza św. Uświadamiamy sobie bardzo jasno, że msza jest oparta na słowie, głównie słowie mówionym. To słowo trzeba szanować. Nie można mówić lub czytać niewyraźnie, niedokładnie, bez zrozumienia, szybko i po łebkach. Każde słowo musi wybrzmieć, fraza musi mieć sens. Każdy tekst powinien być wcześniej przygotowany, a nie na dwie minuty przed mszą. Warto też sprawdzić nagłośnienie, czy wszędzie dobrze słychać, czy nie ma przesterowań, czy głos dociera czysty. Rozkojarzenie czytających, powierzchowność, zaburzenia dźwięku – to wszystko ma wpływ na postępujące rozproszenie zgromadzonych, których myśl bardzo szybko może uciec na sprawy z mszą niezwiązane. W kościele należy w sposób wyjątkowy dbać o kulturę słowa: o jego jasność, wyrazistość, słyszalność. Msza św. to nie jest tureckie kazanie, słowa mamy chłonąć, nimi żyć i zmieniać się. Słowo byle jakie nie pociągnie za sobą treści i nie zostanie z nami. A przecież w Kościele stykamy się z niezwykłym słowem, tym, jakie skierował do nas sam Bóg, jakie kierowali do nas prorocy i apostołowie. Takich słów nie można zlekceważyć, a lekceważy się je m.in. poprzez niechlujne czytanie. Trzeba na czytanie zwracać wielką uwagę.
Gdy pod koniec Mszy św. organy gruchną: „Nie rzucim, Chryste...” lub „Z dawna Polski tyś królową...”, to wówczas głębiej odetchniemy ciągłością tysiącletniego Narodu. To nas umacnia. Skończyła się msza, pora wracać. Kto ma samochód, wraca szybko, a kto ma czas, ten podchodzi jeszcze do znajomych i krewnych, aby zamienić kilka sympatycznych słów. Raczej ociągamy się, do domu przecież zdążymy.
Inaczej wygląda świat w drodze powrotnej. Trudno powiedzieć, dlaczego, ale inaczej. Mijamy te same miedze, te same drzewa, te same gospodarstwa. A może człowiek się zmienił?
Piękna jest ta droga do kościoła, gdy mamy czas dla Boga, dla siebie i innych.
prof. dr hab. Piotr Jaroszyński
Magazyn Polski, nr 6, czerwiec 2024