Kresowe dziedzictwo
Dlaczego pewne kręgi aż tak Rodziewiczówny nienawidziły? Odpowiedź łatwo znaleźć: musiała nie tylko swoją twórczością, ale również swoim życiem reprezentować taką postawę i takie wartości, z którymi system komunistyczny i środowiska lewicowe walczyły. Musiała w niej być i polskość, i katolicyzm. Ale nie w sposób letni lub powierzchowny, lecz bardzo wyrazisty, przemyślany i szczery. Tego pragnęła dusza polska, okaleczona przez zabory i wojny, zdezorientowana przez różne ideologie i trendy literackie, skazywana na niepamięć. Rodziewiczówna przemawiała głosem czystym i zasadniczym, bo nie musiała zastanawiać się, kim jest. Ona, córka zesłańców (rodzice przez siedem lat więzieni byli na Syberii), wychowana i wykształcona w Jazłowcu przez Siostry Niepokalanki, na czele z matką Marceliną Darowską, dziś błogosławioną, potomkini zasłużonego dla obrony polskości rodu – nie musiała zastanawiać się, czy jest Polką i czy Kościół katolicki jest dla niej schronieniem. To było jasne, opłacone daniną krwi, uświęcone starodawnym zwyczajem, zasłużone ciężką pracą, uproszone żarliwą modlitwą. W niej była Polska od pokoleń. W niej były Kresy.
Właśnie, tu pojawia się ten trzeci element: Kresy. Jej rodzina od dawna mieszkała na Kresach, w jakże malowniczej Pińszczyźnie, na Polesiu, pośród puszcz, moczarów i rzek, gdzie przeniosła się w początkach wieku XVII z Oszmiany. Pani Maria odziedziczyła dom po przodkach w Hruszowej. Dom, który był oazą kultury polskiej najwyższych lotów. Więc mamy i czwarty element: wysoka kultura polska, która jaśnieje pośród mroku ludów niełatwych do podźwignięcia na wyższy poziom. Dom, który daje ciepło, serdeczność, otwartość i styl, własny, nieobcy, dumny, nielękliwy.
Polesia czar
A wreszcie przyroda. Rodziewiczówna była rozkochana w przyrodzie, która za jej życia była na tamtych terenach wyjątkowo bogata, tajemnicza i trudno dostępna, ale zawsze pociągająca. Mówiła o sobie, że należy do starodawnego rodu tych, którzy mają „przodków we wszystkich wiekach i tradycję we wszystkich szczepach ludzkości”. Jest to bowiem ród nie ciała, „lecz duszy, nie ród lasu mieszkańców, lecz lasu miłośników, przyrody czcicieli”. Książką, która to zauroczenie przyrodą wyraża najpiękniej, jest „Lato leśnych ludzi”. Można ją czytać bez końca, zwłaszcza gdy z nadejściem wiosny przyroda po zastygłej zimie wraca do cudu życia.
Rodziewiczówna była człowiekiem ciężkiej pracy. Utrzymanie majątku na odpowiednio wysokim poziomie wymagało niezwykłego poświęcenia i pracy, również fizycznej. Bo Rodziewiczówna, choć była panią na włościach, to, by majątek utrzymać, sama musiała również zakasać rękawy i po prostu pracować. W domu naprawiała meble, malowała podłogi, reperowała sprzęt. Ale musiała też myśleć, co robić, jak planować, aby całość mogła dobrze prosperować, więc musiała też być zarządcą. A wreszcie pomagała, pomagała bez końca. Tu przekazuje 120 hektarów na osadnictwo wojskowe, tam ofiarowuje drewno pogorzelcom, opiekuje się też chorymi, utrzymuje szkołę. Kieruje się zasadą: „Są dwie potęgi, którym trzeba dać wszystko, a w zamian nie brać nic – to Bóg i Ojczyzna”. Tej zasadzie wierna była do końca życia.
Powrót
Rodziewiczówna nie pasowała do schematu, jaki na polskie społeczeństwo narzucali najpierw zaborcy, a potem komuniści. Chodziło o to, żeby Naród się nie zjednoczył, lecz żeby jawił się jako dwie zantagonizowane siły: panowie i chłopi, ciemiężyciele i ciemiężeni, wyzyskiwacze i wyzyskiwani. To nic, że już od Konstytucji 3 maja tendencja była zupełnie inna, że po Powstaniu Styczniowym dwór otwierał się na wioskę, by poprzez oświatę i opiekę pomóc ludowi w osiągnięciu odpowiednio wysokiego poziomu, a zwłaszcza by zaszczepić w nim patriotyzm – nasi wrogowie z całą determinacją szukali wyjątkowych przypadków lub kłamali w żywe oczy. Liczył się schemat, a nie prawda.
Wykładnia taka obowiązywała również w PRL, a kto wie, czy nie gnieździ się dotąd w wielu nieświadomych umysłach. Tym bardziej więc, odzyskując naszą pamięć i budując jedność, musimy odkłamywać to, co ciągle jest zakłamane. Jadwiga Skirmunttówna, odpowiadając na lewicowe kalumnie zwolenników walki klas, tak wyjaśniała: „Ani moi, ani Rodziewiczówny dziadowie z pewnością nikogo batem nie siekli. Niedola, jaką Pan przedstawia, była może w wyjątkowo zapadłych kątach, gdzie właśnie dworów nie było. Na ogół za czasów polskiego dwudziestolecia dobrobyt podniósł się znacznie. Zamiast tych batów, wszystkie chyba dwory nasze leczyły, mieli książki dla tych, co czytać chcieli. Chłopi zawsze mieli wstęp do dworu, nie czekali godzinami na dziedzińcu. Nie byliśmy świętymi, ale chcieliśmy żyć z nimi po chrześcijańsku, świadcząc dobro jakeśmy mogli…”. I w zakończeniu zadaje kluczowe pytanie: „Na miejscu hruszowskiego domu Rodziewiczówny, na jego gruzach stanęła stacja traktorów. Czy ona promieniuje jak dawny dwór?”.
No właśnie, zniszczono dwory – została po nich albo pustka, porosła krzakami, albo postawiono tam ohydne baraki, magazyny czy bloki. Wysiedlono mieszkańców, którzy swoją postawą potrafili być wzorem przynajmniej dla okolicznej ludności. Jednak robiono wszystko, by właścicielom odebrać dobre imię. A jeśli wybijali się ponad przeciętność, starano się ich zamknąć w lochach nienawiści. Robiono wszystko, żeby na pozbawiony własnych elit lud nic już nie promieniowało, by nie docierał żaden blask przypominający o dumie bycia Polakiem i o godności bycia człowiekiem. A ponieważ Maria Rodziewiczówna była i w życiu, i w twórczości zaprzeczeniem takiej właśnie ideologii i jej fałszywych schematów, dlatego wielokrotnie wydawano na nią wyrok: w czasie zaborów, w okresie międzywojennym, w PRL. Ale Naród pamiętał, bo co światlejsi jego synowi i córki wiedzą, kogo przywracać pamięci, kogo czytać, kim się inspirować, by się odrodzić. A naszym zadaniem jest właśnie odrodzenie Narodu w blasku miłości i myśli tych twórców, którzy wiedzieli, kim są i dla kogo pracują. Do tego grona należy z pewnością Maria Rodziewiczówna, dlatego serce rośnie, gdy widzimy, jak powraca. Bo to znaczy, że Naród żyje.
Piotr Jaroszyński
Nasz Dziennik, 12 marca 2014
Dziękuję i pozdrawiam