Odwiedzając Nowy York miałem nie raz okazję wjechać windą na sam dach World Trade Center. Roztaczał się stamtąd niesamowity widok: od północy na oblanych wodą wyspach rósł las drapaczy chmur, od południa centralne miejsce zajmowała Statua Wolności, która dawnymi laty witała nadpływających emigrantów, a dalej majaczył na horyzoncie Ocean. Widać też było liczne mosty, z których dwa noszą imię wspólnych bohaterów Polski i Stanów Zjednoczonych: Pułaski Bridge i Kościuszko Bridge. O ile obraz Chicago z najwyższego wieżowca świata jest dość monotonny: z jednej strony jezioro, z pozostałych stron ciągnące się kilometrami parterowe domki, a poza tym taras widokowy jest cały oszklony - to na WTC taras był odkryty, można więc było podziwiać zmieniającą się panoramę wielkiego miasta odczuwając powiew dość silnego wiatru.
Rozglądając się wokół człowiek zadawał sobie najpierw dziecinne pytanie, po co to wszystko takie duże? Jakaż energia ludzka musiała być wyzwolona, żeby na tak niewielkim skrawku, w tak trudnych warunkach, zbudować tak potężne miasto.
Przyglądając się bliżej toczącemu się codziennie życiu spostrzeżemy, że Ameryka jest krajem ludzi, którzy pracują. Chodzi tu przede wszystkim o rytm pracy i czas, jaki praca zajmuje. Otóż praca wypełnia nieomal cały czas, jakim człowiek dysponuje. Wedle naszych europejskich kategorii jest to za dużo, ale Amerykanie lubią pracować. My przyzwyczajeni jesteśmy do czasu wolnego, który traktujemy niejako odpoczynek po pracy, ale jako aktywizujące nas zajęcie na równi z pracą. Ten wolny czas poświęcamy rodzinie, zainteresowaniom (wędkarstwo, turystyka) czy lekturze. Amerykanów w całości pochłania praca, stąd czas wolny jest przede wszystkim odpoczynkiem. Człowiek, który nie ma pracy, znajduje się w społecznej próżni. Musi pracować, aby się z nim liczono i aby on sam miał poczucie własnej wartości.
Skąd bierze się taki kult pracy? Odpowiedź jest złożona. Najpierw warto wskazać na genezę religijną. W Ameryce bardziej wpływowy od katolicyzmu był protestantyzm, w ramach którego praca była traktowana nie tylko jako konieczność, ale stała się wręcz przewodnim motywem ludzkiego życia. Ponadto Ameryka jest krajem, do którego biali ludzie przybywali dobrowolnie, stąd z większym zapałem pokonywali trudności i z większym poświęceniem oddawali się pracy. Kto nie chce być w jakimś kraju, a musi pracować, jego praca będzie pracą niewolniczą, wykonywaną niechętnie i bez godnych podziwu rezultatów. Praca przynosiła konkretne efekty, była nim moc zarobionych pieniędzy, nie groszy, ale dolarów, za które można było utrzymać rodzinę i krok po kroku się bogacić. W protestantyzmie bogactwo miało pozytywny wymiar religijny, stąd między ludźmi wytwarzała się nie zazdrość, ale rywalizacja. Zazdrość sprawia, że ten co nie ma, chce odebrać temu, co ma, rywalizacja natomiast polega na tym, że ten co nie ma, chciałby mieć więcej niż ten, co już ma. Drogę do sukcesu wyznacza nie grabież, ale praca. Atmosfera w pracy, w której jeden drugiemu nie zazdrości, to rzecz godna podziwu. W takich warunkach ludzie chętnie, choć ciężko pracują, dorabiają się swojej materialnej niezależności, zaś zbiorowy wysiłek przynosi wymierne efekty, które widać na zewnątrz...
Wiatr wiał coraz silniej. Powracało pytanie: dlaczego to wszystko takie duże? Gdy rosła cena gruntów, zdecydowanie bardziej opłacało się piąć w górę, aż wreszcie rozwój technologii sprawił, że domy osiągnęły dziesiątki pięter, by przekroczyć magiczną liczbę stu. Inaczej w Belgii czy Holandii, gdzie spotykamy bardzo wąskie kamieniczki, ponieważ tu z kolei podatek płacono za szerokość domu względem ulicy. Stare kamienice są więc wąskie, ale za to bardzo długie, wpijają się głęboko w podwórze lub ogród. Stara Europa jest zadomowiona, proporcje są na miarę człowieka, w zasięgu jego rąk, nóg i wzroku. Ludzie, należący do niej duchem, nie przepracowują się, uważając, że poza pracą ważny jest czas wolny, w którym też trzeba mieć siły. Kontemplowanie obrazów, pójście na koncert, lektura, pisarstwo, to są zajęcia, którym człowiek zmęczony nie podoła, zabraknie mu tak niezbędnego zapału, nie mówiąc już o towarzyszącej przyjemności. W Europie jednak coraz mniej jest Starej Europy... Europa się amerykanizuje, miasta porastają drapaczami chmur, a ludzie coraz mniej mają dla siebie czasu.
Z daleka widać dzielnicę Greenpoint. Tam mieszka bardzo wielu Polaków, mężczyźni pracują najczęściej na budowach, kobiety opiekują się dziećmi, ludźmi starszymi i chorymi, sprzątają. W niedzielę tłumnie idą do kościoła św. Stanisława. Będąc w środku mamy wrażenie, jak byśmy byli w Polsce, te same twarze, ta sama atmosfera, te same słowa, aż trudno uwierzyć, że to Nowy York, że to wymarzona Ameryka. Jak wielu bliskich im zazdrości, że udało się dostać wizę, wyjechać za Ocean i pracować. Z perspektywy polskiej nie widać ciemniejszych stron pobytu, do których należy ciężka praca, rozłąka z bliskimi, tęsknota za krajem. O tym się raczej nie mówi, aby nie pobrudzić mitu, nie wypalić marzeń.
Z Greenpointu było dobrze widać dolny Manhattan. Ale jeszcze długo każde spojrzenie będzie kłuło w serce.
Piotr Jaroszyński
"Nie tracić nadziei!"