Stosunek do katastrofy pod Smoleńskiem, zarówno emocjonalny, jak i instytucjonalny, pozwolił na spolaryzowanie postaw środowisk przyznających się do obu kandydatów: Jarosława Kaczyńskiego i Bronisława Komorowskiego
Z prof. Piotrem Jaroszyńskim, kierownikiem Katedry Filozofii Kultury Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II, rozmawia Mariusz Kamieniecki
W kampanii wyborczej bardzo często padała teza, że wybory prezydenckie przebiegały w cieniu katastrofy smoleńskiej. Co to naprawdę znaczy?
- Wyborów teraz by nie było, gdyby nie katastrofa, ponieważ właśnie wskutek niej zmieniony został termin głosowania. Natomiast w sensie szerszym stosunek do tej katastrofy, zarówno emocjonalny, jak i instytucjonalny, pozwolił na spolaryzowanie postaw środowisk przyznających się do określonego kandydata. Z jednej strony obóz rządzący, który przejdzie do historii w związku z zaniedbaniami z tytułu pełnienia obowiązków państwowych, z drugiej zaś wielopłaszczyznowe budzenie się Narodu, poczynając od tych bezimiennych milionów, które na różne sposoby dawały wyraz czci i hołdu tym, którzy zginęli, poprzez różnego rodzaju organizacje społeczne, media, a kończąc na partiach politycznych. Przy czym polaryzacja ta dokonywała się również wśród wysokich rangą obecnych lub byłych pracowników wojska czy służb, których zadaniem jest obrona Polski. Okazało się, że w wielu z nas jest obecny ciągle ten silny polski duch, który nie potrafi tchórzyć, choć wydawało się, że Naród został mentalnie spacyfikowany. Nie został.
Publicyści sprzyjający PO wielokrotnie sugerowali tzw. granie trumnami. Sądzi Pan, że część wyborców w swoich decyzjach kierowała się po prostu współczuciem?
- Skala strat wzbudziła tak głęboki żal, że pomógł on niejednemu z nas uświadomić sobie, dlaczego Polska nie może zostać zmarginalizowana zarówno w naszej świadomości, jak i w naszym życiu, które nie może być wyłącznie prywatne. I choć tylko jedna osoba spośród milionów będzie prezydentem, to jej decyzje wpływają na los państwa i prawie 40 milionów obywateli. Na gorąco mogliśmy też obserwować, co oznacza różnica stylu rządzenia, gdy miejsce tragicznie zmarłego prezydenta, wybranego przez Naród, zajął pełniący obowiązki przez Naród niewybrany. Szczególnym symbolem troski o Polskę był zwiększony udział w wyborach ze strony Polonii, która mocniej uświadomiła sobie, że Polska to nie tylko jedno z państw, ale Ojczyzna dla Polaków na całym świecie.
Kogo zmobilizowała katastrofa katyńska?
- Są środowiska, które stanowią internacjonalistyczny relikt peerelowskiego socjalizmu oraz ich potomkowie, realni bądź wirtualni (odbiorcy mediów kontrolowanych przez postkomunistów). Oni pozostają obojętni na polskość albo nastawieni są wrogo czy nawet szyderczo. To właśnie oni po katastrofie wręcz się cieszyli, śmiali, dowcipkowali, zwłaszcza niektórzy dziennikarze i politycy. Wśród nich mobilizacja polegała na tym, żeby na pewno nie głosować na tego, kto patrzy na Polskę przez pryzmat dziejowy, zarówno gdy chodzi o kulturę (tożsamość), jak i polityczną podmiotowość (siła). Ale na szczęście Polska składa się nie tylko z tych środowisk, bo okazało się, że wielkie poruszenie nastąpiło wśród młodzieży, która jednak ciągle jest naszym skarbem, mimo prób jej zdemoralizowania czy wręcz, mówiąc brutalnie, ogłupienia. Dały znać o sobie małe miasteczka, w których ludzie cenią realną wartość rodziny, pracy i wiary. Wreszcie mocno wstrząśnięta została wieś, która postrzega sytuację polityczną w sposób coraz dojrzalszy. Nie dlatego że rolnikom jest źle, bo wielu powodzi się coraz lepiej, lecz właśnie dlatego że prowadząc własne gospodarstwo, można przez analogię odróżnić kogoś, kto potrafi pracować, myśląc o dobru całości, od kogoś, kto kombinuje dla własnych interesów. Zdumiewające, że znaleźli się dziennikarze, którzy, zwłaszcza w mediach publicznych, wyjątkowo odważnie poruszali pewne tematy. Oprócz ludzi zaangażowanych i aktywnych jest jednak spora część naszego społeczeństwa, która nie chce włączać się do wyborów, i to z bardzo wielu różnych powodów. Jednym jest obojętne, kto rządzi państwem, inni czują się oszukiwani przez kolejne wybory, jeszcze inni nie mają idealnego kandydata. W każdym z tych stanowisk jest trochę racji, ale jednak nie można powiedzieć, że to w ogóle nie ma znaczenia, kto zostanie wybrany. Jest przecież różnica, nawet przy założeniu, że polityka jest rozgrywana w kontekście układów sił międzynarodowych. Wyobraźmy sobie, że w dogrywce rywalizowałyby PO z SLD. Wtedy naprawdę byłby dylemat, co zrobić z głosowaniem.
Czy pod względem wyborczym katastrofa podzieliła Polaków?
- Katastrofa może nie tyle nas podzieliła, ile stała się okazją do publicznego ujawnienia poglądów na zasadnicze dla nas kwestie, ponieważ kontekst katastrofy miał zarówno wymiar państwowy, jak i międzynarodowy. Jednym (jak chociażby rządowi) to nie przeszkadza, że Polska rezygnuje ze swej suwerenności na rzecz Rosji, inni wprost nie mogli i nie mogą uwierzyć, że można tak łatwo zaufać Rosji, oddając jej pełną inicjatywę i kontrolę nad śledztwem, gdy już od samego początku było widać, że lawiruje. Im dalej, tym gorzej, bo praktycznie potraktowali polski samolot tak, jakby to był łup wojenny. Zabrali wszystko, co chcieli. Oddają to, co chcą i kiedy chcą.
Sądzi Pan, że Polacy teraz bardziej doceniają wagę samej polityki oraz rolę prezydenta w państwie?
- Polityka i związane z nią urzędy wydawać się mogą czasem odległe i abstrakcyjne. Tymczasem okazało się, że polityka ma istotne przełożenie na realia, w jakich żyjemy, bo są one konsekwencją konkretnych decyzji właśnie politycznych. I tego doświadczamy w kontekście różnych głosowań i starć partyjnych, gdy jeden głos pociąga za sobą wprowadzenie jakiegoś prawa, które zezwala na szkodzenie Polsce. Potem takie szkodzenie nazywa się legalnym, a więc dozwolonym. Na szczęście jest jeszcze instytucja prezydenta, który może zahamować, a nawet zablokować stanowienie złego prawa, choćby dzięki temu, że nie ma związanych rąk przynależnością partyjną. Przecież pełniący obowiązki prezydent po tragicznej śmierci Lecha Kaczyńskiego był przez ten czas członkiem partii i wykorzystał w sposób wręcz cyniczny uprawnienia, które dawała mu Konstytucja. Wiele z tych ustaw by nie przeszło, gdyby nie tragedia smoleńska. Rola prezydenta jest zatem olbrzymia, co dla wielu z nas stało się teraz bardzo czytelne.
Czy i jaki wpływ może mieć katastrofa smoleńska na wynik wyborów prezydenckich?
- Chyba kluczowy, ponieważ ta katastrofa ukazała jak w soczewce i z dużym ładunkiem emocjonalnym prawdziwe oblicze środowiska, które dość umiejętnie się maskowało przed rzeszą wyborców. Tym razem jednak nie doceniło społeczeństwa, które w ich mniemaniu miało być wystarczająco otumanione, aby bezkolizyjnie sięgnąć po pełnię władzy. Prawdopodobnie gdyby nie ta tragedia, PO wygrałaby wybory we właściwym terminie raczej bez większych problemów i bez konieczności swoistego obnażania zarówno polityków, jak i różnych "autorytetów", które weszły w skład komitetu honorowego Bronisława Komorowskiego. Taka jednoznaczna deklaracja poparcia to wysoka cena, nie mówiąc już o stylu, czyli całej tej histerii, na jaką sobie pozwolili choćby pewien reżyser czy niedoszły profesor.
W jakim stopniu na wynik PiS, a w jakim na PO?
- To oczywiste. PiS wzmocniło swoje zaplecze, a PO osłabiła. Co jednak należy podkreślić, samo PiS nie zabiegało wprost o wykorzystanie tragedii w celach korzyści politycznych, było nawet przesadnie powściągliwe. Inicjatywa szła niejako oddolnie, bo nawet jeśli temat ten poruszali dziennikarze, to dlatego, że takie było zapotrzebowanie społeczne. Bierność rządu była zbyt ewidentna, nie mówiąc już o pokrętnych informacjach, aby normalny człowiek mógł się na to, co robi rząd, zgodzić. W pewnym momencie rząd stał się zakładnikiem własnego scenariusza, w który sam przecież nie wierzył, bo więcej wie od społeczeństwa, tylko boi się prawdy. Z kolei nawoływanie, aby skończyć z tą martyrologią, to wyraz bezsilności PR-owców, którzy, jak się okazuje, nie znają jednak głębiej polskiej duszy. Na całe szczęście.
A jej wpływ na frekwencję?
- Tak, był, bo tragedia ta poruszyła emocje, była zbyt konkretna, zbyt czytelna, aby ktoś pozostał nieczuły, jeśli jest normalny. A ponieważ z dnia na dzień osnuwała ją coraz większa mgła tajemnicy i niesprawiedliwości, to wybory stały się okazją, aby wyrazić swój sprzeciw wobec nieudolności czy wręcz nonszalancji rządu i jego kandydata na prezydenta.
Można zatem powiedzieć, że katastrofa smoleńska kładzie się cieniem na wyborach...?
- W pewnym sensie tak, ponieważ ich warunki nie były zbyt obiektywne, aby na spokojnie dokonać wyboru. Szanse wyborcze przesunęły się na tych kandydatów, którzy byli najbardziej z tą katastrofą związani, czy to przez bierność (Bronisław Komorowski), czy przez osobiste nieszczęście (Jarosław Kaczyński). Inni kandydaci musieli odpaść, bo ta katastrofa ich nie dotyczyła bezpośrednio. Ponieważ jednak wydarzenie to miało wymiar ogólnopaństwowy, to nie można powiedzieć, że jest to cień, który zupełnie zamazał pole widzenia i pole wyboru. Większość kandydatów na prezydenta była już znana ze swej działalności politycznej i na tej podstawie można było ocenić ich walory. Znani też byli Komorowski i Kaczyński, tyle że przy okazji wyborów wiele wątków politycznej biografii pierwszego z tych kandydatów zostało wydobytych na światło dzienne. Chodzi tu zwłaszcza o powiązania z komunistycznym i postkomunistycznym zapleczem.
Dokonując wyboru, Polacy liczą się bardziej z wizją prezydentury danego kandydata czy raczej kierują się emocjami w związku z katastrofą smoleńską?
- Emocje są tylko podkładem, bo my jako Polacy zawsze myślimy i działamy emocjonalnie. Ponad nimi pojawia się jednak refleksja przede wszystkim w konfrontacji z takim lub innym faktem. Sposób traktowania tej katastrofy przez Rosjan i rząd polski zmusił nas niejako do zastanowienia się, do stawiania pytań, których z biegiem czasu przybywało coraz więcej. Emocje nie są odpowiedzią, odpowiedzi udziela rozum. W ten sposób zaczęliśmy zadawać pytania w odniesieniu do wielu innych spraw. I tu okazało się, że kandydat rządu w zasadzie unika odpowiedzi albo mija się z prawdą. A najchętniej czytałby to, co mu ktoś napisze w komputerze. Mówiąc wprost, wybór nie był czysto emocjonalny.
Wspomniał Pan wcześniej o niejasnościach związanych z prowadzonym śledztwem, które wciąż dochodzą do opinii publicznej. Czy wpłynęło to na udział Polaków w wyborach?
- Kontrast między swoistą pompą przekazywania informacji przez czynniki rządowe, zarówno ze strony Rosjan, jak i Polaków, a ich nikłą wartością informacyjną oraz poznawczą (by nie powiedzieć: manipulacją) był tak uderzający, że obie strony w oczach przeciętnego Polaka straciły swoją wiarygodność. Skoro zatem jeden z kandydatów należał do obozu rządzącego, który tak ewidentnie lekceważy własne społeczeństwo, to udział w wyborach stał się okazją do przypomnienia aktualnej władzy, że społeczeństwo jest podmiotem i celem, a nie ludzkim zasobem wyborczym. Pamiętajmy, że jako Naród będzie ono trwać, a władza jest ulotna. Teraz, po tej tragedii, społeczeństwo w sposób szczególny zrozumiało, jak ważny jest udział w wyborach, skoro źle wybrani politycy mogą źle nas reprezentować i nieumiejętnie bronić godności Polski i praw Polaków.
Dziękuję za rozmowę.
NASZ DZIENNIK, 5 lipca 2010
Tyle, że wielopiętrowość krajowych układów i nieformalnych powiązań (włączając autora tekstu)jest na tyle przejrzysta (dla realnych dysponentów władzą), że to chciejstwo bycia sobą u siebie ma się nijak do twardych realiów.
A te opierają się o decyzje, które tworzone są w zaciszu niepolskich banków i całkowicie uzależnionych od nich, pozapolskich politycznych gremiów i gabinetów. Reszta jest mniej lub bardziej udrapowanym przekazem dla tych co i "tak to kupią". Czyli, njhil nowi, albo stale to samo.