Korsarz, imieniem Peyrol, po latach tułactwa i niezliczonych przygodach zawija do portu w Tulonie. Stamtąd udaje się ku jednej z wysp, która prawdopodobnie była miejscem jego urodzenia. Ojca w ogóle nie pamięta, matkę – tylko przez mgłę. Pracował na farmie, spał w zrujnowanej oborze, a gdy matka umarła, uciekł w przestrachu, gdzie go oczy poniosły. Ukrył się w końcu na jakimś kutrze, który płynął do Marsylii. Tak rozpoczęła się jego wielka przygoda wśród tajemniczych wód, lądów i ludzi. Trwała 50 lat. Zdobył sławę i bogactwo, nauczył się mówić zrozumiale i myśleć logicznie, czytać i pisać, a teraz wracał, pięknie ubrany, potężny, o wygolonych policzkach i dobrobycie bijącym z całej postaci (Joseph Conrad, Korsarz, tłum. J.B. Rychliński, PIW, Warszawa, 1969. – s. 15). Był tak bogaty, że mógł rodzinne okolice wykupić na własność.
Autor powieści, Józef Conrad, pochodził z domu polskiego o wysokiej kulturze szlacheckiej. Nie ma więc porównania z bezdomnym Peyrolem. Naukę czytania Conrad opanował już w wieku lat 6, a później połykał książki zebrane w bibliotece swojego ojca, poety i dramaturga, tłumacza klasyki angielskiej i francuskiej. Z bohaterem swojej powieści łączy go jednak to, że zaznał bezdomności, tyle że na zesłaniu, gdy wraz z ojcem i matką znalazł się na Syberii. A potem, podobnie jak Peyrol, trafił na morze, gdy został sierotą. Dla obu oznaczało to spotkanie z wielką przygodą, było wyzwaniem rzuconym życiu.
Są ludzie, których ciągną dalekie światy, czy to w sensie dosłownym – kraje, kontynenty, oceany, czy też przenośnym – pod postacią bezkresnych przestrzeni wiedzy, sztuki, religii. Jeśli otoczenie oferuje im zbyt małe perspektywy rozwoju, wówczas gnani jakimś przepotężnym, choć w pełni dla siebie jeszcze niezrozumiałym, instynktem zostawiają wszystko, nawet najbliższych i odchodzą. Dopiero po łatach zaczynają rozumieć, że rozstanie było konieczne, by przemierzyć własną drogę życia. Powrót staje się okazją, by ogarnąć całość życia, od początku do końca.
Stary korsarz wraca więc po półwiekowej tułaczce do rodzinnego kraju. Niewiele z niego pamięta, z trudnością rozpoznaje fragmenty pejzażu, choć te rozpoznane wyglądają tak, jakby widział je wczoraj. Wokół jest pusto, nie widać żywej duszy. Wreszcie spotyka jakiegoś parobka. Jest to biedny wyrobnik, zaniedbany, z kołtunem na głowie. Pyta go o drogę: «Powiedzcie mi, przyjacielu, czy ta droga prowadzi do Almanarre?». Parobek zaczął odpowiadać, ale w taki sposób, «jakby nie był przyzwyczajony do mówienia», «przeżuwał słowa», a więc prawie bełkotał (Korsarz, s. 16). Rodzinne miejsce zaczęło się oddalać, słowa wypowiadane niewyraźnie miast je odsłonić, zaczęły je ukrywać. Słowo niewyraźne jest jak mgła, jak gryzący dym, który zasłania widok, drażniąc do bólu oczy.
Mówienie jest nie tylko aktem duchowym, ale i fizycznym. Pokonanie oporu materii dla prawidłowego artykułowania dźwięków składających się na słowo
i frazę wymaga nie lada wysiłku i nie lada pracy, która trwa lata całe. To tylko złudzenie, że mówimy od urodzenia, i że dane jest nam to z natury. Do tego, aby była to czynność spontaniczna i opanowana w sposób biegły, potrzeba wielu lat przygotowań. Szczególnie ważną rolę odgrywa tu zaprawianie się w głośnym czytaniu pod okiem nauczyciela, mistrza, zwłaszcza wtedy, gdy jesteśmy młodzi, a narządy biorące udział w artykulacji dają się odpowiednio ukształtować i «nastawiać» do danego typu języka.Pewnego razu mały Conrad, mając lat osiem, z dziecięcą ciekawością podejrzał tłumaczenie «Dwóch panów z Werony», nad którym ojciec jego od pewnego czasu pracował. Spotkała go za to zasłużona «kara». «Ojciec – wspominał po latach – stał w drzwiach i patrzył na mnie zdziwiony, ale po chwili milczenia rzekł tylko: «Przeczytaj głośno tę stronę». Conrad przeczytał. Odtąd nauka głośnego czytania weszła do kanonu domowego wychowania. «Nie pamiętam wcale, kiedy, jak i gdzie nauczyłem się czytać, lecz nie zapomnę chyba nigdy ćwiczeń w sztuce głośnego czytania. Mój biedny ojciec, który sam czytał bardzo pięknie, był nauczycielem niezmiernie wymagającym » (Ze wspomnień, s. 99). Długa droga prowadzi do rozumnego i pięknego czytania, którego owocem jest umiejętność pełnego mówienia i pisania. Kto nie umie czytać, temu trudno jest mówić, a jeszcze trudniej pisać.
Parobek, którego napotkał Peyrol, mówił tak niewyraźnie, że korsarz musiał nadstawić mocniej ucho, «duże, płaskie i zarośnięte». Wreszcie zrozumiał,
to droga do Almanarre, i dalej, poza staw, do końca kraju, do Cape Esterel. Parobek wyrzucał z siebie bełkotliwym głosem znane mu ze słuchu, ale nie w pełni zrozumiałe i dlatego trudne do wymówienia nazwy. Wymawiając je męczył się niezmiernie. I wówczas Peyrol uświadomił sobie: «Gdybym tu pozostał, mówiłbym jak ten biedak» (s. 16).Gdybym tu pozostał... Ucieczka z tego miejsca pod wpływem tylu nieszczęść była ocaleniem nie tyle życia, bo Peyrol prawdopodobnie by przeżył, ale perspektyw jego pełnego rozwoju. Gdyby pozostał, prawdopodobnie byłby w stanie umysłowego niedorozwoju, może nawet jak ten biedak. Człowiek patrzy na miejsce, które kochał (jego opuszczenie kosztowało przecież tak wiele), za którym tęsknił, a w głębi duszy rozumie, że musiał wyjechać. Właśnie po to, aby się nie zatrzymać, gdy życie pcha do rozwoju, którego to miejsce by nie zapewniło. Powrót ukazuje nam lepiej, kim jesteśmy, kim się staliśmy, wreszcie kim mogliśmy zostać, pozostając na miejscu.
Korsarz wyruszył w dalszą drogę. Natknął się na siwego mężczyznę, o kamiennym wzroku, siedzącego na trawie, w łachmanach. Człowiek ów miał tylko łódź, dwie sieci, lichą chatę i psa, ziemi nie miał. Peyroł pomyślał: «Gdybym pozostał w kraju, wyglądałbym prawdopodobnie jak ów człowiek» (s. 23).
To miejsce było nie tylko biedne, ono nie dawało żadnych nadziei, aby z biedy się wydźwignąć. Bieda stopniowo zamieniała się w dziadowanie. Kolejne pokolenia mogły być już tylko coraz biedniejsze. Dlatego trzeba było wyjechać. Ucieczka z tego miejsca, z tego kraju stała się ocaleniem, kto pozostał, stracił własność, ziemię i wygląd. Peyrol był pięknie ubrany, wygolony, bogaty. Miał przed sobą zaniedbanego i biednego człowieka, godnego litości. Tak samo by wyglądał, gdyby tu pozostał.
Na polskich kresach ludzie przeżywali dramat. Proces rusyfikacji rozpisany był na wielką skalę i obliczony na wiele pokoleń. Władze carskie robiły wszystko, aby Polaków pozbawić materialnej niezależności, pozbawić ziemi i domów, zlikwidować szkoły i kościoły katolickie. Tragizm sytuacji chwytał za gardło, rodziło się pytanie: pozostać i pozwolić na rusyfikację swoich dzieci i wnuków czy wyjechać, zostawiając ojcowiznę, dzieje i wspomnienia? Budziła się też wątpliwość: w jakiej mierze jest się jeszcze odpowiedzialnym za trwanie i całość Rzeczypospolitej?
Strony rodzinne Conrada (Kazimierówka, położona w połowie drogi między Dniestrem i Dnieprem) poddane były takiej właśnie wyrafinowanej rusyfikacji. Ostrze antypolskiego programu skoncentrowane było na szlachcie. Najpierw próbowano ją wysiedlić aż na stepy Chersonezu (Krym). Ofiarą padło kilka tysięcy rodzin. Następnie 23 tysięcy rodzin szlacheckich, które nie mogły udowodnić szlachectwa, zdegradowano do tzw. warstwy podatkowej. Polskich nauczycieli zaczęto przenosić za Dniepr, a na ich miejsce sprowadzono Rosjan. Po upadku powstania styczniowego los Polaków został już przesądzony. Władzom carskim przyświecał jeden cel: «Raz na zawsze skończyć z polskością Litwy i Rusi». Tereny należące pierwotnie do Rzeczypospolitej zaczęto najpierw określać mianem «przyłączonych», następnie «powróconych», a wreszcie opisywać jako «kraj odwiecznie ruski» (iskonno russkij). Towarzyszyło temu niszczenie wszelkich śladów polskości. Polacy musieli płacić podatek «od narodowości» (sbor dla lic polskogo proischożdzienia), mieli zakaz kupowania ziemi, a zsyłani do Rosji musieli swoje majątki sprzedać w ciągu dwóch lat pod groźbą konfiskaty. Na dwory zaczęto napuszczać ciemne masy miejscowego chłopstwa. Depolonizacja kresów następowała bardzo szybko, trudno było przeciwstawić się potędze caratu. Jak w takich warunkach można było pozostać? Co człowiek mógłby jeszcze posiadać? Jakby wyglądał? Jakby mówił?
Po dziś dzień odkrywamy dramat rodzin, które pozostały na Wschodzie. W pewnym momencie wynarodowienie staje się wewnętrznym udziałem człowieka, który należąc do pokolenia ludzi wolnych jest świadom tego, co się z nim dzieje, równocześnie jednak z bezsilnością obserwuje niemoc odmiany losu kolejnych pokoleń, które na dodatek tę świadomość tracą. Już im nie żal, że nie są Polakami, pogodziły się z losem. Wystarczy, że rodzą się w jakimś państwie. Dramat zerwania ciągłości narodowej przestaje być problemem. Bo przecież, aby go przeżywać i rozumieć, na to trzeba już mieć zaszczepioną wysoką kulturę. A skąd ją zdobyć? Narodowość kształtuje się przez wiele pokoleń, utracić ją można w ciągu jednej generacji. Czasem bezpowrotnie. Dzieci Conrada nie mówiły po polsku, nie były już Polakami. Wchłonęła je Anglia. Ale sam pisarz do końca czuł, że jest Polakiem. Mógłby powrócić, ale jego kraina nie wróciła do Polski, rodzina po części umarła, a po części rozsypała się po świecie.
Korsarz natomiast wrócił, ale nie po to, aby dożyć szczęśliwej wygodnej, dzięki bogactwu, starości. Zginął bohatersko na małym kutrze, zastrzelony przez Anglików. Na kres życia wynalazł sobie swoiste zadanie, godne marynarza, włączając się do wojny francusko-angielskiej. Zginął jak żołnierz, nie jak pirat. Wzbudził podziw Anglików, którzy przed zatopieniem kutra sami przypięli doń francuską flagę.
Czy kres jest celem? Korsarz wrócił do rodzinnych stron, aby osiągnąć cel życia. A nie zawsze kres jest celem, lecz dopiero wówczas, gdy ma głębszy sens. Droga do celu biegnie czasem poza krajem. Lecz kraju zapomnieć nie wolno. Choćby po to, aby w odpowiednim momencie dać świadectwo, że jest się Polakiem, że odczytuje się jej cywilizacyjną rolę. W liście do Eustachego Sapiehy Conrad pisał: «Od dawna uświadamiałem sobie, że Europa Zachodnia nic nie wie, o charakterze, historii, ideałach oraz istocie narodu polskiego» (20.02.1920).
Opuszczenie swych rodzinnych stron (zwłaszcza na dłużej bądź na stałe) pozwala lepiej zrozumieć, kim się jest w sensie nie tyle lokalnym, czy etnicznym, ale cywilizacyjnym. Dlatego właśnie jednostki niespokojne, pełne wewnętrznego dynamizmu, muszą zostawić swą ojcowiznę, by rozpocząć podróż w nieznane. By siebie dookreślić trzeba sięgnąć daleko, nie można «tu» pozostać, by nie skarłowacieć. To nie jest zdrada, to nie akt desperacji, lecz rysowanie konturów własnego człowieczeństwa, własnej tożsamości. Powrót zamyka rysunek, odsłania głębszy bądź ukryty sens.
Wielu Polaków wracając po latach w ojczyste strony myśli z przerażeniem, jak korsarz Peyrol: gdybyśmy tu zostali, wyglądalibyśmy i mówili, jak ci biedacy. Myślą tak nie przez chęć wywyższenia się, czy obarczenia kogoś winą, ale ze strachu przed tym, że mógłby spotkać ich podobny los.
Gdy podróżujemy po kresach, to łza kręci się w oku, cóż zrobiono z tą Rzecząpospolitą, z tymi ziemiami? Gdzie są pałace, dwory, dworki i zaścianki? Co zrobiono z ludźmi? Najtragiczniejsze jest właśnie to, że odebrano im możliwość wychowania i kształcenia w duchu łacińskim, perle wszelkich cywilizacji. Mimo tylu wysiłków, mimo tylu ofiar ziem tych dla kultury łacińskiej nie dało się obronić. Ale nie wszystko jest stracone. Są ciągle «korsarze», którzy tam zawijają, niosą polskie słowo i modlitwę. Kropla w morzu, ale bezcenna. Kropla, która drąży kamień...
prof. dr hab. Piotr Jaroszyński
Magazyn Polski, Nr 8, Sierpień 2019