Pod względem organizacyjnym, jak i personalnym nauka Polska wciąż tkwi w dziedzictwie PRL, a w ciągu ostatnich 20 lat nakłady finansowe na nią zaczęły drastycznie maleć i w 2009 r. wyniosły 0,34 procent PKB. Czy planowana reforma minister Barbary Kudryckiej zdoła wyjść naprzeciw piętrzącym się problemom świata nauki? Wydaje się, że mimo szumnych zapowiedzi projekt ten niesie ze sobą wiele bardzo poważnych zagrożeń, które naukę polską mogą doprowadzić do całkowitej zapaści, tak jak do zapaści doprowadzono szereg gałęzi przemysłu - ze stoczniowym na czele.
W Polsce nie zostały przeprowadzone zarówno dekomunizacja, jak i lustracja, stąd środowiska naukowe w dalszym ciągu czują na plecach oddech członków PZPR z uczelnianymi komórkami Podstawowych Organizacji Partyjnych (POP), Służby Bezpieczeństwa (SB), tajnych współpracowników itp. Wystarczy tylko policzyć: jeżeli ktoś podjął pracę na uczelni przed 1989 rokiem, to miał ok. 25 lat, czyli dziś ma lat 46. A ponieważ profesor może pracować nawet, gdy przekroczy wiek 70 lat, to jest całkiem pokaźna grupa naukowców - i to obecnych profesorów - którzy mieli szansę aktywnie budować socjalizm, będąc w przeszłości członkami organizacji komunistycznych. Ponadto jako wyznawcy marksizmu - obowiązującej "religii", prezentowali nierzadko antyklerykalne i antychrześcijańskie nastawienie, co znajdowało swój wyraz zarówno w publikacjach, jak i polityce kadrowej. To środowisko nie tylko nie zostało poddane dekomunizacji, ale również zablokowało lustrację, czyli wciąż jest bardzo silne. Obecna reforma przeprowadzana jest więc pod jego ścisłą kontrolą.
Pieniędzy coraz mniej...
Faktem jest, że po 1989 r. nakłady finansowe na naukę zaczęły drastycznie spadać. Dla przykładu, w 1981 roku, czyli w okresie dla władz komunistycznych kryzysowym, nakłady na naukę wynosiły 1,8 proc. PKB. Następnie zaczęły rosnąć i wyniosły ponad 2 procent. Ale w roku 1990, czyli po tzw. odzyskaniu niepodległości, było to już 1,2 proc. PKB, a w roku 1991 finansowanie nauki spadło poniżej 1 proc. i wynosiło 0,76 proc. PKB, by w kolejnych latach znaleźć się poniżej poziomu 0,5 procent. I właśnie ten stan, mimo rozdzierania szat i szumnych zapowiedzi kolejnych ekip rządzących, że nakłady na naukę wzrosną, ciągle się utrzymuje: w 2006 r. finansowanie nauki sięgnęło - 0,32 proc. PKB, w 2007 - 0,32 proc., w 2008 - 0,31 proc., w 2009 - 0,34 proc. PKB.
Tak więc nauka polska od 20 lat jest notorycznie niedofinansowana. Dla porównania państwowe finansowanie nauki w Niemczech jest procentowo dziesięciokrotnie wyższe (a więc realnie jeszcze wyższe z uwagi na wyższy PKB), a przy tym dodatkowe fundusze płyną z doskonale rozwiniętego w Niemczech systemu finansowania pozarządowego.
Upadek myśli naukowo-technicznej
Dlaczego w PRL nauka była lepiej finansowana niż w III RP? Odpowiedź jest stosunkowo prosta: Polska Rzeczpospolita Ludowa była częścią bloku komunistycznego, w którym Polsce przypadł w udziale rozwój niektórych sektorów nauki ze względu na potrzeby gospodarczo-przemysłowe nie tyle samej PRL, co innych państw bloku ze Związkiem Sowieckim na czele. Zadaniem naukowców było wymyślanie i wdrażanie nowych technologii do przemysłu, przy czym dodatkowy bodziec stanowiła rywalizacja z zachodnim systemem kapitalistycznym, który, wedle założeń komunizmu, był skazany na przegraną. Tego właśnie mieli dowieść naukowcy, ale tak się oczywiście nie stało. Gdy więc po roku 1989 blok komunistyczny się rozpadł, załamał się też przemysł, a wraz z nim nauka. Zakłady przemysłowe zaczęto likwidować, ograniczać ich produkcję bądź sprzedawać za bezcen, głównie zagranicznym potentatom. Miało to wpływ na upadek placówek badawczo-rozwojowych, w których zatrudniona była wykwalifikowana kadra.
Gdy ostatnio tyle mówiono i pisano o konsekwencjach zamknięcia polskich stoczni, zwracano uwagę przede wszystkim na upadek wielu kooperantów, czyli mniejszych zakładów wytwórczych, ale zapomniano podkreślić, że za budową statku stoi też myśl naukowo-techniczna. Gdy nie powstają nowe statki w Polsce, to prowadzi to nie tylko do bezrobocia wśród pracowników fizycznych, ale również wśród naukowców, którzy przez lata odbierali wykształcenie na poziomie wyższym aż po tytuł profesora, by właśnie swoją wiedzę w sposób twórczy spożytkować na rzecz nowych rozwiązań w polskim przemyśle okrętowym. Upadek tego przemysłu to upadek instytutów badawczo-rozwojowych i całych wydziałów na politechnikach. I w zasadzie wszędzie, gdzie upadał zakład czy jakaś gałąź przemysłu, tak samo stać się musiało również z myślą techniczną, czyli następowała samozagłada inteligencji technicznej, bo traciła ona swoją rację bytu, a tym samym rację finansowania.
Humanistyka skażona marksizmem
Obok dziedzin nauki podporządkowanych wprost pożytkowi, czyli tworzeniu narzędzi, jakie niesie produkcja przemysłowa, są też dziedziny humanistyki tradycyjnie skierowane wprost na dobro i rozwój samego człowieka. W PRL również przywiązywano do nich wielką wagę, ale z racji ideologicznych. Był to wręcz nadrzędny cel komunizmu: utworzenie nowego człowieka i nowego społeczeństwa w oparciu o naukę. To sprawiało, że nie tylko filozofia, ale cała humanistyka (jak choćby historia, polonistyka, psychologia, pedagogika czy socjologia) musiała być podszyta w sposób mniej lub bardziej zawoalowany marksizmem. Aby ten cel osiągnąć, trzeba było formować kadrę naukową i odpowiednio ją finansować. Tymczasem po 1989 r. ideologia ta została zarzucona, marksizm przestał być obowiązkowym przedmiotem wykładanym w każdej szkole wyższej, czy to na uniwersytecie, czy w akademii rolniczej; przestał być również przedmiotem, który należało obowiązkowo zdawać na każdym egzaminie doktorskim. Ale choć marksizm upadł jako oficjalna doktryna czy ideologia, to jednak pozostały kręgi marksistów lub byłych marksistów, zarówno tych, którzy pracowali na zwykłych uczelniach, jak i na uczelniach wojskowych oraz na uczelniach MSW. W tym miejscu warto przypomnieć, że ich stopnie i tytuły naukowe mieściły się w ramach stopni i tytułów ogólnopolskich, dlatego mogli oni przeniknąć do szkolnictwa wyższego, publicznego i prywatnego, do nauki i związanej z nią administracji, w tym ministerstw, łącznie z Centralną Komisją do spraw Stopni i Tytułów. Wspólna przynależność partyjna (esbecka lub agenturalna) stanowiła wystarczająco mocne spoiwo, by ta rozległa grupa odnalazła swoje miejsce w nowym układzie politycznym i ekonomicznym, bo przecież nawet mniejsza pula do podziału jest ciągle pulą.
Kto znajdzie się w grupie flagowej?
Przyglądając się obecnemu projektowi reformy nauki, możemy w niektórych punktach zauważyć zapowiedź powrotu do PRL, chyba dlatego że projektodawcom ten właśnie okres historii Polski jest ciągle bliski. Ale oczywiście projekt ten pisany jest z perspektywy nowego układu politycznego, w którym na plan pierwszy wysuwa się Unia Europejska (strategia lizbońska), a tuż za nią OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju). Jedna ma wymiar europejski, a druga - globalny. Nauka polska ujmowana jest nie pod kątem rozwoju polskiej nauki, ale pod kątem potrzeb ekonomii i przemysłu europejskiego lub wręcz globalnego. Skoro w naszym kraju zlikwidowano lub nadal się likwiduje, sprzedano lub nadal się wyprzedaje zakłady przemysłowe lub całe gałęzie przemysłu, to na naukę nie ma już zapotrzebowania. Jeśli jest, to w innym kraju lub na innym kontynencie. Państwo polskie, nie mówiąc już o zagranicznych źródłach finansowania, nie będzie w takiej sytuacji inwestować w rozwój nauki dla Polski. Jeśli pojawią się inwestycje, to dla niewielu wybranych uczelni lub jednostek, akurat tyle, ile może przydać się zagranicy, ale nie Polsce. Stąd właśnie idea Krajowych Naukowych Ośrodków Wiodących, zwanych wcześniej flagowymi. Najpierw miały być trzy, potem cztery, a teraz pięć. Pozostałe uczelnie znajdą się na marginesie, więc prawdopodobnie będą się toczyć spory, by tych uczelni "wieduszczych" było więcej.
A ile uczelni będzie zepchniętych na boczny tor? 126 uczelni publicznych i 325 niepublicznych. Pozostanie im pełnić rolę szkół i szkółek do zdobywania dyplomów tytułem zaspokojenia osobistych ambicji i posiadania jakiejkolwiek pracy. Z powodu strukturalnego niedofinansowania w placówkach tych nie będzie ani dydaktyki, ani badań naukowych na wysokim poziomie. Na wszelki wypadek Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego nie podało jeszcze ani nazw uczelni, które znajdą się w grupie wybranych, ani kryteriów ich przyjmowania. Prawdopodobnie kryteria te zostaną ustanowione pod kątem określonych uczelni, czyli najpierw padnie strzał, a potem dorysuje się tarczę, żeby była trafiona dziesiątka, a przynajmniej piątka.
Niechlubna rola CKK
W uzasadnieniu projektu reformy podkreśla się rolę wzmocnienia autonomii uniwersytetu ("W celu stworzenia lepszych warunków funkcjonowania szkół wyższych w Polsce oraz pełniejszego wykorzystania potencjału tkwiącego w polskich uczelniach niezbędne jest zwiększenie ich autonomii..."). Taka deklaracja byłaby nawiązaniem do prawdziwej tradycji uniwersytetów europejskich, zgodnie z którą uniwersytet, obok państwa i Kościoła, był właśnie autonomiczny. Tę autonomię naruszyli najpierw socjaliści, którzy stali na czele rewolucji francuskiej, a potem komuniści w wielu krajach Europy i Azji, gdy uniwersytety stały się organem administracji państwowej, zależnym programowo, kadrowo i ideologicznie od rządzącej partii, w tym również od jej służb specjalnych, które mogły penetrować środowisko akademickie, od studenta do asystenta, i od adiunkta do profesora, łącznie z urzędnikami. Było to całkowite i chyba najbardziej bolesne zaprzeczenie idei uniwersytetu jako autonomicznej wspólnoty akademickiej.
Jako jeden ze sposobów kontroli kadry naukowej w reżimach komunistycznych stosowano ścieżkę zatwierdzania stopni i tytułów naukowych. Ten przywilej, poczynając od stopnia doktora, a na tytule profesora kończąc, należał do państwa. W tym celu w PRL powołano specjalną komisję, zwaną w skrócie CKK (Centralna Komisja Kwalifikacyjna do Spraw Kadr Naukowych, 1951 r.). Było to oczko w głowie komunistycznego resortu do spraw nauki i oświaty. Wprawdzie partia mogła ingerować w nominacje, czy to za pośrednictwem MSW, czy komitetów wojewódzkich lub komitetu centralnego, ale najlepiej jeśli wszystko przebiegało bez zbytniego szumu za pośrednictwem samej komisji, w skład której wchodzili profesorowie, a więc naukowe autorytety. Ale co to byli za profesorowie?
Piewcy ideologii marksistowskiej
W archiwach IPN zachował się ciekawy dokument z 1979 r., raczej nigdy dotąd niepublikowany, zawierający listę nazwisk owych profesorów - doktorów habilitowanych (IPN BU 1585/1123/CD/1). Z dokumentu tego dowiadujemy się nie tylko, kto kiedy się urodził i jaką dziedziną się zajmował, ale również, czy należał do partii komunistycznej. Okazuje się, że zdecydowana większość owych profesorów należała do PZPR. Dla przykładu, w sekcji nauk humanistycznych znaleźć się miało 30 profesorów, wśród których 23 to członkowie PZPR. Tak wynika z listu ministra nauki, szkolnictwa wyższego i techniki skierowanego 17 kwietnia 1979 r. do ministra spraw wewnętrznych. Jednym słowem minister nauki ustalał z ministrem spraw wewnętrznych skład osobowy Centralnej Komisji Kwalifikacyjnej. Tak więc to właśnie od ministra nauki, ministra spraw wewnętrznych i partyjnych profesorów zależały przez długie lata nominacje naukowe. Podobnie jak członkowie tej komisji, tak i nominowani habilitanci oraz profesorowie musieli w większości spełniać określone kryteria ideologiczne.
Centralna Komisja Kwalifikacyjna, choć przy modyfikowanych co jakiś czas nazwach (to pozwalało niejako zacierać ślady), chwalebnie przetrwała transformację ustrojową w 1989 r., co pozwoliło na to, aby w jej skład mogli wchodzić piewcy ideologii marksistowskiej. PRL trwała na tyle długo, że wypuszczono tylu nominowanych naukowców, iż mogą się dziś wybierać demokratycznie, jako większość.
Mogą też odpowiednio dobierać recenzentów, którym marksizm, a przynajmniej antyklerykalizm, był zawsze bliski. W ten sposób CK może realizować, zwłaszcza w humanistyce, swój program ideologiczny, którego korzenie tkwią w PRL, tyle że w harmonii z rewizjonizmem.
Zwiększenie autonomii przez jej osłabienie?
Pole działania tej komisji skurczyło się jednak przed kilku laty, gdy decyzja w sprawie zatwierdzenia habilitacji przeniesiona została do rad wydziałów uprawnionych uczelni, sama zaś CK desygnowała tylko dwoje recenzentów. Natomiast CK pozostawiono wyłączność opiniowania (a praktycznie decydowania) w sprawie nominacji profesorskich, zwanych belwederskimi, bo proces wieńczył podpis prezydenta.
Wydawać by się mogło, że naturalna ewolucja, w tym reforma nauki w Polsce, będzie biegła śladem najlepszych wzorów na świecie, czyli uczelni amerykańskich (w pierwszej dwudziestce Listy Szanghajskiej 17 uczelni to właśnie uczelnie amerykańskie, a wśród pierwszych 50 brak europejskich uczelni). W USA wszystkie nominacje pozostawione są uczelniom, ponieważ komisje państwowe, nawet jeśli zasiadają w nich profesorowie, grożą upolitycznieniem i nadmiernym zbiurokratyzowaniem samej nauki, zaś samo środowisko naukowe poddają wpływom różnych koterii. Te zaś mogą pojawić się wszędzie, ale jeśli decyzję bierze na siebie uniwersytet, to jest to najbardziej kompetentna w tym względzie instytucja i najłatwiejsza do weryfikacji. Jeśli zaś decyzja przechodzi na ciało państwowe, to grozi jej upolitycznienie, utrata przejrzystości, bo specjaliści stają się urzędnikami, decydującymi w zakresie nieznanych sobie dziedzin. Dotyczy to również podpisu prezydenta, bo przecież prezydent nie tylko nie musi być profesorem, ale nawet nie musi mieć matury! Natomiast w naszym systemie to on właśnie decyduje o tytule profesora. Jest to procedura socjalistyczna w stylu bizantyjskim, ale co to ma wspólnego z nauką?
Centralna Komisja Kwalifikacyjna to socjalistyczny relikt PRL. A okazuje się, że zgodnie z proponowaną reformą pozycja CK się wzmacnia! CK nie tylko będzie decydować o tytule profesora, ale również habilitacji. To CK będzie wyznaczać nie 2, ale wszystkich 5 recenzentów niezbędnych do przeprowadzenia kolokwium habilitacyjnego i to CK będzie decydować o przyznaniu habilitacji, a nie rada wydziału danej uczelni. W ten sposób pod całkowitą kontrolą CK, czyli organu administracji państwowej, znajdą się kluczowe nominacje w sferze nauki, bo dotyczące samodzielnych pracowników naukowych. Wracamy więc do PRL, i to z wielką pompą. Tylko że teraz prawdopodobnie dużą rolę odgrywać będą sugestie, wytyczne, a może naciski płynące z Unii Europejskiej lub z OECD. Bo to te instytucje wyznaczą, jaki profil naukowo-ideologiczny powinien posiadać nowoczesny, europejski profesor.
Jeżeli rada wydziału danej uczelni nie może decydować o tym, kto może być samodzielnym pracownikiem naukowym, to oznacza, że istotnemu osłabieniu ulega autonomia samego uniwersytetu. Bo autonomia oznacza właśnie zdolność samostanowienia, a podmiotem pracy uniwersytetu jest samodzielny pracownik naukowy, czyli doktor habilitowany. W projekcie reformy ta autonomia jest zagrożona, aż do tego stopnia, że zniszczeniu ulegnie sama idea uniwersytetu. Może dlatego zaczęto ostatnio na siłę, sztucznie i wbrew tradycji, nazywać uniwersytetem nieomal jakąkolwiek szkołę wyższą, by istota uniwersytetu uległa zamazaniu.
Ale to nie wszystko. Kolejne osłabienie to utrata przez radę wydziału prawa do wskazania jednego recenzenta z własnego środowiska. Wszyscy recenzenci muszą być zewnętrzni. Ten przepis idzie nawet dalej, niż praktykowano to w PRL, bo wówczas, jak i teraz, jeden recenzent pochodził z macierzystej uczelni. Chodzi o to, że doktorat jest zazwyczaj przygotowywany w kontekście danego środowiska naukowego, a nie w próżni, stąd przywilej oceny doktoratu przez jednego naukowca z danego właśnie środowiska. Odebranie takiego przywileju radzie wydziału to jej zlekceważenie (przypomnijmy, że w jej skład wchodzą głównie samodzielni pracownicy nauki, czyli przynajmniej doktorzy habilitowani) oraz istotne osłabienie.
O osłabieniu roli rady wydziału jest wprost mowa w przedstawionym przez minister nauki Barbarę Kudrycką uzasadnieniu reformy. Powstaje wobec tego pytanie, po co ta dialektyka, która ma przekonać środowisko akademickie, że umocnienie autonomii uczelni (o czym mowa jest na początku dokumentu) nastąpi przez jej osłabienie? Jest to osłabienie uczelni jako odpowiedzialnego podmiotu działalności naukowej. Takiego osłabienia nic nie jest w stanie zrekompensować. Twierdzenie, że dzięki osłabieniu nastąpi wzrost obiektywizmu oceny pracy naukowej (bo tak to jest wyjaśniane w projekcie), płynąć może tylko od kogoś, kto albo w ogóle nie zna, albo zna za dobrze realia sporów i konfliktów nie tylko personalnych, ale także naukowych i ideologicznych, jakie panują w środowiskach akademickich. Recenzent może być rzetelny, ale może też, jak starożytny sofista, chwalić lub ganić kandydata i jego dorobek, wedle własnego widzimisię, bo może w różnym świetle, wedle własnych kompetencji, ale i upodobań, przedstawiać, co myśli, co uważa i jak ocenia. Łatwiej mu manipulować, gdy na ręce nie patrzy mu rada wydziału ani kandydat, lecz gdy wszystko odbywa się za zamkniętymi drzwiami jakiegoś państwowego gremium.
W CK, choćby w komisji nauk humanistycznych, jest obecnie ponad 20 dziedzin nauki, od nauk wojskowych po nauki o sztuce, nie mówiąc już o administracji, prawie kanonicznym czy archeologii. Jednym słowem: od Sasa do lasa. Około 50 członków komisji głosuje w sprawie tytułu profesora, nie znając się w większości na dziedzinie, którą zajmuje się kandydat, a którego zresztą nie ma, bo jego do głosu nikt nie dopuszcza. Czy na tym będzie polegał obiektywizm? Czy projektant reformy nie wie, po co powstała CK i na jakie patologie naraża polską naukę?
Stać nas na własne elity
Polska nauka, system jej organizacji i funkcjonowania niewątpliwie wymagają naprawy. Jeśli jednak przebiegać ma to zgodnie z projektowaną reformą, to można się spodziewać, że kryzys tylko się pogłębi. A może o to właśnie chodzi? Może mają ziścić się plany doprowadzenia społeczeństwa polskiego do poziomu najemnej siły roboczej, której wystarczy zawodówka, nawet jeśli ta zawodówka zostanie szumnie nazwana uniwersytetem? Wiele talentów zostanie zmarnowanych, bo w takich warunkach praca naukowa zupełnie straci na atrakcyjności. Inni wyjadą, a jeszcze inni, ale z odpowiedniego klucza, załapią się na grube projekty i "wielką kasę". Jednym słowem, będziemy funkcjonować jak typowe państwo neokolonialne. A szkoda. Jedyna nadzieja to ta, że środowiska naukowe, niepopsute i niezdemoralizowane przez system komunistyczny i postkomunistyczny, zwłaszcza młodsze pokolenia, upomną się o należne im prawa, również do bycia polskimi naukowcami. Bo Polskę stać na własne elity, które chcą pracować dla Polski.
prof. dr hab. Piotr Jaroszyński
Nasz Dziennik, 29 kwietnia 2010