Z będącym niedawo w Chicago filozofem kultury, wykładowcą KUL-u prof. Piotrem Jaroszyńskim o ustroju, monarchii i biurokracji rozmawia Paweł Styrna.
Panie Profesorze, gdyby dzisiaj powierzono Piotrowi Jaroszyńskiemu reformę państwa polskiego to, krótko mówiąc, do czego by Pan dążył?
- Celem normalnego państwa jest dobro ludzi, którzy w tym państwie mieszkają. Na takie dobro składa się kondycja fizyczna i psychiczna, moralna i umysłowa, oraz posiadanie normalnej rodziny. Musi to mieć swoje zabezpieczenie we własności prywatnej, dlatego należy dażyć, żeby jak najwięcej ludzi posiadało taką własność, bo dzięki temu są niezależni, również od państwa. Normalne państwo, co brzmi paradoksalnie, powinno zmniejszać zależność od siebie, a nie ją powiększać.
Czy restauracja monarchii katolickiej w przyszłości byłaby częścią tego planu?
- Bajki! Anachronizm! Przywracanie dziś królestwa, mogłoby być tylko jego karykaturą.
Jeżeli nie monarchia, to do czego ten system byłby podobny?
- Polska monarchia, to była po prostu dożywotnia prezydentura. Różnica jest taka, że w I Rzeczypospolitej narodem była szlachta, ale po Konstytucji 3 maja narodem mieli stać się zarówno mieszczanie jak i chłopi. To jednak zobowiązuje do zachowania pewnego poziomu (noblesse oblige), ale tym bardziej musimy nawiązać do I Rzeczypospolitej, a nie do PRL-u, który zdominował język współczesnych parlamentarzystów. IV Rzeczpospolita to dekomunizacja polskiego języka publicznego, wtedy odetchniemy.
Co czyni system czy ustrój polityczny katolickim?
- Nie ma czegoś takiego w tradycji polskiej jak ustrój katolicki. Katolicyzm jest uniwersalny w aspekcie moralnym i religijnym, ale nie określa struktury systemu politycznego. Ewangelia się tym nie zajmuje, dlatego można ją głosić w różnych ustrojach, byle tylko nie były programowo antykatolickie. Próba tworzenia katalickiego systemu politycznego doprowadzić może albo do fundamentalizmu albo do józefinizmu. Oba kończą się dla katolicyzmu fatalnie.
Ile władzy w takim systemie winien mieć Sejm i Senat?
- Gdy chodzi o senat, to powinny być jakieś kryteria dotyczące wykształcenia i dobrej opinii, a nawet wieku (samo słowo łacińskie wskazuje na osoby starsze, cieszące się poważaniem). Dziś nazwa ta jest bardziej historyczna, więc w odbiorze społecznym senat to kolejna izba parlamentu, która gra w pingponga z parlamentem, ale dokładnie nie wiadomo, kogo tak naprawdę reprezentuje i kto jest reprezentatem (w sensie społecznym). Poza tym dawniej senat trzymał stronę króla, bo składał się mianowanych przezeń dostojników oraz z biskupów. Dziś dominują drobiazgi i arytmetyka głosowań, poprawek, co dla przeciętnego obywatela jest zupełnie nieczytelne.
W dzisiejszych czasach niektórzy socjaliści czy biurokratyczni bizantyńcy lubią podszywać się pod katolicką naukę społeczną, ale Scholastycy czy tacy myśliciele katoliccy jak Koneczny mieli chyba wizję państwa katolickiego jako nisko-podatkowego z państwowymi urzędami ograniczonymi do minimum?
- Koneczny był zwolennikiem organizowania państwa według jednej cywilizacji, w wypadku Polski miała to być cywilizacja łacińska. Chociaż cywilizacja ta powstała dzięki Kościołowi Katolickiemu, to jednak nie jest tym samym co Kościół jako instytucja, której celem jest doprowadzenie ludzi do Pana Boga, a nie zajmowanie się szczegółami życia politycznego. Zagrożenie dla cywilizacji widział w innych cywilizacjach, w tym w bizantynizmie, który opacznie brany jest za cywilizację zachodnią, a któremu bliżej do Egiptu i Persji. Niestety, dzisiejsza Europa grzęźnie w bizantynizmie coraz bardziej (rozrost biurokracji i radosna twórczość w dziedzinie prawa), a urzędnicy muszą z czegoś żyć (i to nieźle), a ponieważ nie pracują, więc ściągają podatki z tych, co pracują.
Czasami można spotkać się z obawami jakoby ograniczanie państwowej biurokracji było czymś w rodzaju osłabiania Polski jako państwa. Czy można to uznać za przykład myślenia bizantyńskiego par excellence?
- Tak. Urzędnicy bojąc się o swoją pracę podnoszą krzyk: Państwo to my!
W jaki sposób najlepiej uświadamiac prostym ludziom, nie znającym się zbytnio na polityce czy ekonomii, zagrożenia płynące z socjalizmu i etatyzmu-biurokratyzmu które zawsze oferują im takie słodkie i rozbrająjco-proste obietnice?
- Odpowiedź, że wystarczy, aby ci „prości ludzie” nauczyli się liczyć i porównali kilka liczb jest zbyt banalna. Paradoks polega na tym, że przy zbyt rozrośniętej administracji każdy ma kogoś w rodzinie, kto jest urzędnikiem, może to być nawet żona lub mąż, córka lub syn. Wtedy człowiek myśli, co mi tam biurokracja, skoro mój syn jest urzędnikiem w Brukseli i dobrze zarabia, ma różne ulgi etc.. Walcząc z biurokracją pozbawię go pracy. Narzekamy więc ogólnie na biurokrację, ale konkretnego ruchu przeciwko biurokracji mało kto odważy się wykonać.Jak się okazuje, nie jest to takie proste.Tzn. jest bardzo proste, tyle że u większości ludzi krótkowzroczny egoizm zazwyczaj bierze górę.
Bp. Wielgus zaliczany jest do konserwatywnego skrzydła w polskim Kościele, o czym zresztą świadczy jego dorobek naukowy. Czy, według pana, jest to kluczowy wątek w tej sprawie?
- Zdecydowanie tak. A przy tym, nie jest to konserwatyzm powierzchowny, doktrynerski, ale oparty na gruntownej wiedzy i szerokich horyzontach umysłowych, a tego właśnie obawiają się różnej maści liberałowie, dlatego szukali jakiegokolwiek powodu, aby zahamować nominację, a zaangażowali w to poważne siły, i to z różnych środowisk. Każdy powód był dobry, jak nie ten to inny, wystarczy go odpowiednio przerysować i nagłośnić. Na szczęście ta myśl ks. arcybiskupa jest dostępna, ludzie będą się uczyć.
Dziękuję za wywiad.
Chicago, 21 października 2006