Teza Malthusa, że gdy populacja wzrasta w postępie geometrycznym, to żywność tylko w postępie arytmetycznym, co w konsekwencji doprowadzić ma do ogólnoświatowego kryzysu – okazała się nieprawdziwa. Naukowcy wprost odnotowują fakt, że dziś ludzi jest znacznie więcej (powyżej 7 miliardów) niż w czasach Malthusa (poniżej 1 miliarda), a przecież żywności dziś nie jest mniej, lecz więcej.
W związku z tym podejmowane są próby modyfikacji maltuzjanizmu pod postacią neomaltuzjanizmu. Ściśle jednak biorąc, nie jest to nawet odmiana maltuzjanizmu, lecz jakiś szczególny „antropoklazm”, na wzór ikonoklazmu. Bo tak jak w niektórych religiach monoteistycznych obowiązywał, czy nawet wciąż obowiązuje, wielki sprzeciw wobec sztuki figuratywnej, czyli takiej, która ukazuje ludzi, tak w przypadku neomaltuzjanizmu mamy jakąś szczególną awersję czy wręcz nienawiść do samego człowieka. Pod pozorem walki z przeludnieniem walczy się po prostu z człowiekiem, wmawiając nam, że za zło na ziemi odpowiedzialna jest ludzkość. Tym złem jest erozja gleby, zanieczyszczenie środowiska czy brak słodkiej wody. Gdyby ludzi było mniej, to ziemia nadal pozostałaby rajem. Ale czy na pewno? I dla kogo byłby to raj?
Jeden wybuch wulkanu Taal na Filipinach „zanieczyścił” atmosferę ziemską w większym stopniu niż ludzkość w czasie całego swojego istnienia. Więc ta narracja o tym, jak to czystsze byłoby powietrze i woda, gdyby nie człowiek, traci wiarygodność. Owszem, człowiek na różne sposoby przyczynia się do degradacji środowiska naturalnego, ale to nie wynika z istoty bycia człowiekiem. Raczej należy tu mówić o braku świadomości czy po prostu braku kultury u poszczególnych jednostek, a nawet całych społeczeństw. Jednak ten brak można uzupełnić dzięki odpowiedniej wiedzy i edukacji.
Wtedy też można mówić o kulturze życia, bo kultura oznaczałaby troskę i o człowieka, i o przyrodę. Jeśli natomiast to człowiek bezdyskusyjnie oskarżany jest o całe zło, jakie dotyka przyrodę, wówczas pojawia się kultura śmierci, której naczelnym hasłem staje się walka z człowiekiem.
Jej odmianą jest właśnie ideologia gender, która ma ostatecznie doprowadzić ludzkość do zagłady. Bo czym innym może się skończyć plan zniszczenia ludzkiej zdolności do prokreacji? Przecież to jest oczywiste, nie trzeba długo dumać, żeby zobaczyć, że ludzka prokreacja opiera się na dopełniającej się różnicy płci. Ale nie wystarczy tu różnica czysto biologiczna, lecz musi ona być odpowiednio ugruntowana kulturowo, w zakresie etyki, obyczajów, edukacji, sztuki, religii. W innym wypadku nie rozwinie się prawidłowo lub przestanie spełniać swoje funkcje. Porządki te – natura i kultura – muszą się dopełniać. Naruszenie jednego z nich szkodzi drugiemu, może to być uderzenie w naturę, ale także w kulturę. Gender uderza w jedno i drugie.
Piotr Jaroszyński
Nasz Dziennik, 26 listopada 2014