Z prof. Piotrem Jaroszyńskim, kierownikiem Katedry Filozofii Kultury Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego im. Jana Pawła II, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler
Z prof. Piotrem Jaroszyńskim, kierownikiem Katedry Filozofii Kultury Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego im. Jana Pawła II, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler
Panie Profesorze, rok 2007 został ogłoszony przez różne instytucje i urzędy rokiem Wyspiańskiego, Szymanowskiego, Conrada; obchodzone są rocznice Kraszewskiego, Pola, Asnyka, Bogusławskiego, Banachiewicza... Czy fakt, iż w szczególny sposób doceniamy dziś tych zasłużonych dla polskiej kultury i nauki ludzi, świadczy o tym, że stanowią oni dla nas nadal pewne wzorce? Czy może jedynie okrągła rocznica urodzin lub śmierci staje się pretekstem do przypomnienia sylwetki i dokonań danej osoby?
- Wymienione tu rocznice świadczą co najwyżej o tym, że w pewnych instytucjach są jeszcze ludzie, powiedziałbym jednostki, które zdają sobie sprawę z tego, że trzeba za wszelką cenę przypominać o wielkich Polakach temu społeczeństwu, które w zastraszającym tempie traci pamięć i przestaje żyć wielkością dzieł swoich przodków. Dzięki rocznicom przynajmniej niektórzy z naszych rodaków oprzytomnieją i zanurzą się w lekturę, która w sposób tak niezwykły pozwala odświeżyć duszę, jej wrażliwość i inteligencję. Bez tego człowiek najzwyczajniej w świecie tępieje, i to niezależnie, czy jest mechanikiem samochodowym, czy profesorem.
W swojej książce pt. "Rozmyślania o mojej Ojczyźnie" pisze Pan Profesor o tym, iż w czasach przełomowych naród, aby nie stracił orientacji, powinien zwracać się ku wielkim Polakom, których energia i przenikliwość ocalały go i wyzwalały państwo. Czy i dziś tego potrzebujemy?
- Tak, choć inaczej niż w czasach zaborów czy komunizmu. Bo dziś nie odczuwamy wprost jakiejś niewoli czy przełomu, gdy gorączkowo szuka się recepty na przetrwanie lub na wyzwolenie. Dziś najgroźniejsze jest uśpienie, właśnie taka otępiałość, brak wrażliwości i polotu. Ludzie żyją z dnia na dzień, starsi narzekają, młodzi uciekają, nie wiadomo, co tak naprawdę ma nas tu trzymać. I wtedy sięgamy po Marię Rodziewiczównę, i czytamy na głos, dobitnie, wyraźnie: "Idź w głąb, do moich korzeni, tam pod czarnoziemem i pod rzeką opoka była, a ja ją objąłem, wżarłem się w nią, poćwiartowałem, na proch skruszyłem i na rodzajną ziemię! Idź! Zobacz! Nie gwałćcie Bożych wyroków, nie odchodźcie, bo zmarniejecie..." ("Dewajtis"); albo po Zygmunta Krasińskiego: "Myśl zatem dalszego służenia Polsce po wyrzeczeniu się wiary chrześcijańskiej jest albo najgłębszym szalbierstwem, albo najbezdenniejszym głupstwem" ("List do W. Zamoyskiego"); albo po Słowackiego: "Wszystko w męczeństwie ten kraj niepojęty /Swą cierpliwością wytrzymał i zużył!" ("Król Duch"). I już nabieramy sił witalnych, już widzimy dalej niż koniec własnego nosa czy ekran telewizora, zaczynamy oddychać pełną piersią.
Na czym polega szlachetność polskiej kultury?
- Kultura to nie tylko dopełnianie natury, ale również jej przekraczanie. U nas wobec tylowiekowych nieszczęść wyrobiła się twarda cecha męstwa, która pomagała pokonać rozpacz lub zwątpienie. To wzmocniło naszą naturę. Ale z drugiej strony, za doznane krzywdy, i to straszne, nie umieliśmy się mścić, bliższa nam była litość, która wyrażała przekraczanie natury, bo chęć zemsty jest czymś normalnym. Męstwo było spuścizną po ideałach greckich, przebaczenie i miłosierdzie - po chrześcijaństwie. Najbardziej poruszającą ilustracją takiej postawy jest moment, gdy w "Krzyżakach" Jurand - rycerz niepospolitej odwagi, bierze do ręki nóż z napisem: Misericordia, czyli miłosierdzie, który paradoksalnie służył do dożynania konających, żeby się nie męczyli, a Jurand tym nożem swemu oprawcy Zygfrydowi, na rozkaz którego został oślepiony i który zbałamucił mu córkę Danusię - rozcina więzy i puszcza go wolno. Tragizm naszej sytuacji polega na tym, że otaczali nas sąsiedzi, których natury chrześcijaństwo nie potrafiło jednak do końca przepalić i gdzieś w głębi zwyciężało w nich pogaństwo fałszywe, bezlitosne, mściwe, zachłanne....
Czy w dzisiejszych czasach warto wracać do ideałów, którymi żyła polska szlachta?
- W różnych warstwach naszego społeczeństwa wypracowane zostały różne cnoty, ale my nie mamy innych ideałów jak ideały szlacheckie! Tylko że te ideały zostały tak zbrukane i tak zdeformowane, by nie powiedzieć oplute przez zaborców i komunistów, że dziś na sam dźwięk słowa "szlachta" przeciętny Polak ma jak najgorsze skojarzenia, utrwalone za pomocą nie tylko propagandy, zwłaszcza filmu, ale również uczonych rozpraw takich historyków, jak choćby Tazbir, którzy z precyzją chirurga szukają wszystkiego, co mogłoby uzasadnić marksistowskie (tzw. walka klas) spojrzenie na nasze dzieje, by je nam zohydzić. Jakże inaczej te sprawy postrzega Feliks Koneczny, z jakim zrozumieniem dla ducha naszych dziejów, z jaką miłością, wcale nie po to, by idealizować szlachtę, ale by wydobyć z niej właśnie ideały, nasze ideały, które opromieniały życie i twórczość Kochanowskiego, Kościuszki, Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Lenartowicza, Sienkiewicza i które miały być pokarmem dla wszystkich Polaków.
Jedną z zasadniczych cech polskiego sarmatyzmu było poczucie godności konkretyzowane przez odniesienie do określonego kręgu, jakim była rodzina i Naród Polski. Czy współcześni Polacy są wierni tym ideałom?
- Współcześni Polacy się zagubili, bo stracili... szlachtę. Trwało to wieki, ale po II wojnie światowej polityka eksterminacji szlachty odniosła wreszcie sukces. Zostaliśmy Polakami, ale już tylko jako lud i jako proletariat; wspaniałość, wysoka kultura, wykwintny smak - to wszystko gdzieś odpłynęło. Proszę popatrzeć na nasze budownictwo w mieście i na wsi. I to ma być Polska? Te okropne bloki i bloczki? Albo te nowobogackie naśladownictwa projektów z żurnali niemieckich? Co to w ogóle jest? A to niechlujstwo językowe, które panoszy się wszędzie, nie tylko w mediach i w polityce, ale również, niestety, bywa że i w kościele, i na uczelniach. Otóż godność człowieka przejawia się w tym, że buduje wokół siebie świat, w którym może się rozwijać, a relacjom międzyludzkim nadawać ciepło, blask, radość. My żyjemy jak osaczeni, jeśli rozmawiamy, to ze zwierzętami, a na siebie warczymy przy akompaniamencie medialnego żwiru, bo wielu dziennikarzy nie ma pojęcia, co to jest mowa polska, oni po prostu coś żężolą.
Czy z wielkości i piękna narodowego ducha wciąż czerpią nasi twórcy?
- A czy są jeszcze nasi twórcy? Gdy nastał komunizm, jedni twórcy do kraju nie powrócili, by zeschnąć na emigracji, inni zostali uwiedzeni jakimiś irracjonalnymi mirażami, jeszcze inni po prostu się sprzedali. Ocaleli naprawdę nieliczni, choć płacili za to wielką cenę; ich symbolem jest z pewnością Zbigniew Herbert. Po wojnie nastąpiła, mówiąc wprost, podmiana elit. A lud czy proletariat za bardzo się nie zna na elitach i ten brak rozeznania bardzo sprytnie wykorzystano, i zresztą wykorzystuje się po dziś dzień. Te elity wyrastają z obcego pnia, mają swoje interesy, swoją cywilizację i opanowały sztukę uwodzenia mas. Dla nich kultura polska jest czymś jeśli nie obcym, to na pewno obojętnym, ale jeszcze niedawno z całą determinacją ją niszczyły.
Obecnie często słyszy się o "artystach", których prace wywołują niesmak czy są wręcz obrazoburcze. Kiedy jednak pojawiają się głosy krytyki, usłyszeć można, że to zamach na wolność tworzenia. Czy nie uważa Pan Profesor, że dawniej miarę prawdziwej sztuki, tworzącej polski etos, wyznaczała moralność?
- Prawdziwa sztuka w naszej tradycji europejskiej, do której należy również sztuka polska, to wynik talentu połączonego z pracowitością i uczciwością. To ostatnie wskazuje na ów wątek moralny: znam swoją miarę i swoje miejsce w społeczeństwie i w jego dziejach i wiem, że byli lepsi ode mnie i po mnie przyjdą lepsi, ale włączam się w ten cudowny puls życia Narodu. Dziś natomiast przeróżne beztalencia, szukając metody na popularność, zaprzedają się różnym graczom politycznym lub nawet ideologicznym, którzy umiejętnie podsycają próżność artystów, chwalą ich, głaszczą, byle tylko stracili hamulce moralne i coś mniej lub bardziej pobrudzili. Ten brudek jest dziś wtykany wszędzie, nieomal w każde dzieło sztuki, jako swego rodzaju piętno, by nie powiedzieć diabelskie. Dziś strach iść do teatru lub do opery, nawet jeśli jest wystawiane dzieło klasyczne, bo w którymś momencie coś zostanie zabrudzone. Mówienie, że tu chodzi o wolność, można włożyć między bajki.
Liczne wydarzenia kulturalno-naukowe zaplanowane w tym roku z okazji rocznic wymienionych wyżej wielkich Polaków to według Pana Profesora dobry sposób na pobudzenie uczuć patriotycznych Polaków?
- To zależy kto się za to zabierze, czy coś rozumie z polskiej kultury, czy ją czuje, czy po prostu ma okazję, żeby trochę pochałturzyć albo nawet specjalnie zrobić coś na opak. Bo i tak bywa. Warto natomiast zaapelować do dyrektorów szkół, do polonistów, do historyków, a nawet do co ambitniejszych księży, aby na swoim podwórku coś organizowali, bo dzieci i młodzież lubią występować, łatwo się uczą na pamięć, cieszą się. A jaka frajda dla rodziców, gdy widzą swoje pociechy recytujące fragmenty poezji Wincentego Pola lub Adama Asnyka. Gdy młody człowiek przepuści przez siebie tę piękną polską mowę, i to w najlepszym wydaniu, zmieni się, będzie szlachetnieć. A o to przecież chodzi, by młode pokolenie chciało być Polakami, i to w jak najlepszym tego słowa znaczeniu, czyli takim, jakie ocalało w naszych arcydziełach.
Bardzo dziękuję Panu Profesorowi za rozmowę.
Nasz Dziennik, 14 kwietnia 2007