Polska opromieniona jest światłem wielu błogosławionych i świętych. Wśród nich warto przypomnieć postać świętego Jana z Dukli. Urodził się przed ponad sześcioma wiekami, dokładniej zaś w roku 1414, gdy na tronie zasiadał król Władysław Jagiełło.
Był to czas rosnącej potęgi Rzeczypospolitej, nie tylko w sensie politycznym czy militarnym, ale również kulturowym. Rzeczpospolita stawała się mocarstwem, zaczynała sięgać od morza do morza, czyli od Morza Bałtyckiego po Morze Czarne. Miała swój uniwersytet, do którego spieszyli nie tylko Polacy, ale chętni z innych krajów. Było ich tak wielu, że nie dla wszystkich starczyło miejsca. Wśród tych ostatnich był Jan z rodu Pitułków, rodziny osiadłej w niewielkim miasteczku na granicy między Węgrami i Polską. Jan był zbyt ubogi, aby podjąć studia. A ponieważ odczuwał wielkie powołanie, został najpierw pustelnikiem, a później wstąpił do zakonu Franciszkanów.
Scenę, jaką znamy z Potopu Sienkiewicza, gdy przeor Kordecki odważnie przewodniczył procesji na murach w czasie oblężenia Jasnej Góry przez Szwedów, spotykamy wcześniej we Lwowie obleganym z kolei przez Tatarów. Wówczas to właśnie Jan z Dukli jako przeor klasztoru Bernardynów, śmiało ruszył z Najświętszym Sakramentem, błogosławiąc obrońców. Dodał im sił na tyle skutecznie, że ruszyli do ataku i zwyciężyli.
Mimo że Jan z Dukli został beatyfikowany dopiero w roku 1735, to kult musiał być niezwykle żywy i mocny, skoro przed beatyfikacją przez prawie trzy wieki do grobu spieszyły rzesze wywodzące się z różnych warstw społecznych (chłopi, mieszczaństwo, szlachta), a nawet królowie: Zygmunt III, Jan Kazimierz, Michał Korybut Wiśniowiecki, a wreszcie Jan Sobieski.
Jednym z największych cudów przypisywanych Janowi z Dukli była obrona Lwowa z roku 1648. Wówczas to dla miasta oblężonego przez prawie ćwierćmilionową armię, na czele której stali Chmielnicki i Tuhaj-bej, nie było w zasadzie już ratunku. Ale, jak czytamy w jednym z opracowań, „wtem śród najciemniejszych chmur zapłonęły ognie jasne. Nie pioruny to ani błyskawice – ale złocista aureola jakby z nitek słonecznych utkana, a wśród niej groźnie ku nieprzyjacielowi zwrócona, ukazała się postać bł. Jana z Dukli. Spostrzegł to Chmielnicki i przerażony omal z konia nie runął” (o. Czesław Bogdalski, Bł. Jan z Dukli, Dukla 1938, s. 35). Przeraził się również Tuhaj-bej, zaś obrońcy odzyskali wiarę w zwycięstwo. Lwów został uratowany.
Nic więc dziwnego, że Jan z Dukli został patronem Lwowa. I nic też dziwnego, że gdy w roku 1884 przypadła 400. rocznica jego śmierci, miasto oddało mu hołd z całą okazałością. 13 lipca wyruszyła procesja, której opis ukazuje nam przy okazji, jak bogata i barwna była to społeczność: straż ochotnicza, kapela Harmonia, towarzystwo rękodzielnicze Skały i gwiazdy, koło handlowe, towarzystwo budownicze i rozliczne cechy, z których każdy niósł własny sztandar, godło, miecz i berło: bednarze, blacharze, cukiernicy, fryzjerzy, perukarze, golarze, introligatorzy, kowale, kominiarze, krawcy, malarze, murarze, piekarze, rymarze, rzeźnicy, szewcy, szynkarze, ślusarze, stolarze i wiele innych. W centrum pochodu kroczyło stu ojców miasta, w strojach narodowych, a pochód zamykał prezydent, którym był wówczas Wacław Dąbrowski: „poważny, uroczysty, strojny”. Wszyscy spieszyli do kościoła Bernardynów, by oddać hołd relikwiom umieszczonym w srebrnej trumience. Pobożna, a zarazem jakże barwna historia naszych dziejów, której cząstką przez tyle wieków był niezapomniany Lwów, miasto, które ukochał i którego bronił św. Jan z Dukli – patron jedności: Polski, Litwy i Rusi (obecnej Ukrainy).
Zwycięzcy męczennicy
Człowiek na tej Ziemi nie żyje wiecznie. Św. Augustyn wyraził to lapidarnie w formule, która brzmi niczym lekarska diagnoza: nie wyjdzie z tego. Gdy człowiek się urodzi, wiadomo, że musi umrzeć. Wszystko, co się urodzi, musi umrzeć. Ale śmierć człowieka na Ziemi nie jest wydarzeniem czysto biologicznym, tak jak ma to miejsce w przypadku zwierząt lub roślin. Śmierć człowieka to wydarzenie o charakterze kulturowym i religijnym, a więc osobowym, a to oznacza, że śmierć człowieka ma swój sens i cel. Dlatego właśnie człowiek zastanawia się nad śmiercią, a także do niej przygotowuje, choć śmierci nikt z nas nie chce i najczęściej nikt z nas nie wie, kiedy śmierć nadejdzie.
Na wiele sposobów można stracić życie, może to być choroba, wypadek albo po prostu starość. Ale jest jeden sposób szczególny, gdy ktoś zostaje zabity przez innego człowieka. Jest to wyraz jakiejś największej degeneracji ludzkiej natury, bo przecież każdy człowiek chce żyć i każdy ma prawo do życia. A jednak ludzie się zabijają.
Czasem szczególnie obfitym w żniwo śmierci jest wojna. Wtedy ginąć mogą nawet miliony. Wojny towarzyszyły ludzkości zawsze, ale wraz z rozwojem techniki żniwo śmierci stawało się coraz większe. Jednak powodem tej „obfitości” był nie tylko rozwój techniki, ułatwiający zabijanie na skalę masową. Jeszcze większym powodem był upadek moralności. Wojna klasycznie pojęta toczyła się między żołnierzami, miała coś ze sztuki, bo był kanon walki, ale też i z etyki, bo był etos żołnierza. Cóż to za sztuka zabić bezbronne dziecko, bezbronną kobietę, bezbronnego starca? Dla uzbrojonego żołnierza żadna to sztuka, to sekunda, ale dyshonor straszny. Jako Polacy potrafiliśmy się bić i to nieźle, ale nie z kobietami, dziećmi i starcami. Polak zachował po dziś dzień poczucie honoru rycerskiego, dlatego nie tylko brzydzi się, ale z niedowierzaniem patrzy na proceder zabijania cywilów, jaki ma miejsce u wielu narodów.
Wśród osób bezbronnych, których nie godzi się zabijać, jest warstwa szczególna. Są to duchowni, których sensem życia jest służenie Bogu. Ich misja dotyka ludzkiej śmierci, ponieważ ludzka droga do nieśmiertelności prowadzi właśnie przez śmierć na tej Ziemi. Z tego też powodu duchowni otoczeni są szczególnym szacunkiem w każdej cywilizowanej społeczności. Oni posiadają te klucze, jakich nie ma przedstawiciel jakiegokolwiek innego zawodu. Ich zawód jest misją i to misją najwyższą. Zabicie duchownego jest wyrazem najgorszego zwyrodnienia ludzkiego ducha. A jeśli ma to oparcie w systemie państwowym, to jest to państwo najbardziej zwyrodniałe z możliwych, ponieważ chce odebrać człowiekowi prawo do zbawienia.
Polska w okresie II wojny światowej została napadnięta przez dwa totalitaryzmy, które nie uznawały żadnych praw ludzkich, ani do życia, ani do zbawienia. Nic więc dziwnego, że zabijano nie tylko czynnych żołnierzy, ale i jeńców, zabijano nie tylko mężczyzn, ale i kobiety, a także starców i dzieci. A wreszcie zabijano duchownych, siostry zakonne, zakonników i księży. Zabijano więc wszystkich, zwyrodnienie sięgnęło zenitu.
Św. Jan Paweł II w czasie swojej pielgrzymki do Polski w czerwcu 1999 r. beatyfikował 108 Męczenników. Jest to liczba, za którą kryje się 108 osób. Każda z tych osób została zabita za wierność Chrystusowi. Każda z tych osób liczyła się ze śmiercią, której mogła wówczas uniknąć, jeśli Chrystusa by się wyparła. Każda z tych osób dobrowolnie przyjęła na siebie wyrok śmierci, bardzo często zadawanej w sposób okrutny. To nie była śmierć abstrakcyjna. Była to śmierć przez zastrzelenie lub rozstrzelanie, wycieńczenie z powodu maltretowania, w tym długotrwałe tortury, katowanie, znęcanie się, eksperymenty pseudomedyczne, zagazowanie, powieszenie, choroby i zagłodzenie, przez spalenie lub zgilotynowanie. W każdym wypadku powodem była wierność Chrystusowi, której odrzucenie dawało nadzieję ocalenia życia, ale taka nadzieja nie była przyjęta, bo to nie była prawdziwa nadzieja. To była pułapka.
Każda z tych śmierci miała coś indywidualnego, bardzo osobistego. Ginie kapłan, który najpierw pod wpływem strachu opuszcza swoich parafian, by po pewnym czasie do nich wrócić, gdy uświadamia sobie, że musi być z nimi do ostatnich chwil, choć wie równocześnie, że za to będzie zabity (ks. Aleksy Sobaszek). Ginie kapłan, który zostaje na parafii, choć wie, że Niemcy wydali na niego wyrok śmierci (ks. Władysław Maćkowiak). Ginie kapłan, który nie godzi się na podeptanie różańca (ks. Władysław Demski). Ginie katecheta, który pod groźbą zaaresztowania nie rezygnuje z przygotowywania dzieci do Pierwszej Komunii św. (Franciszek Stryjak). Ginie kapłan, który organizuje pomoc dla Żydów (ks. Józef Pawłowski). Ginie kapłan, który nie wydaje komunistów (ks. Zygmunt Pisarski). Ginie kobieta, która ofiaruje swe życie za brzemienną synową (Marianna Biernacka). Ginie kapłan, który nie wyrzeka się kapłaństwa (ks. Dominik Jędrzejewski). Ginie kapelan marynarki wojennej, bo nie opuszcza rannych marynarzy (ks. kmdr ppor. Władysław Miegoń). Ginie mistrz nowicjatu, który pozostaje z rannymi powstańcami Warszawy (o. Michał Czartoryski). Ginie kapłan, który mając pochodzenie niemieckie, nie powołuje się na nie, by ocalić życie (o. Anicet Kopliński). Ginie kapłan, który nie opuszcza zamkniętych w kościele parafian, by zginąć z nimi w płomieniach (ks. Jerzy Kaszyra). I tak po kolei aż doliczymy się 108, choć wiemy, że w ogóle było ich znacznie więcej.
Każda z tych śmierci to osobowe spełnienie się umierającego, a zarazem ta przerażająca anonimowość morderców, za którymi stoi system, państwo, prawo, rozkaz, ale nie sumienie, ale nie Bóg. Jakaś niezwykła arytmetyka, która najpierw przykuwa wzrok do liczby, a potem nagle otwiera się świat bohatera, który był męczennikiem. Każdy indywidualnie, mocą własnej decyzji, z poczuciem wielkości chwili i odpowiedzialności wobec Boga i za drugiego człowieka.
Jeśli do tych męczenników wracamy, to nie dlatego by przypominać ich ból i niegodziwość oprawców, lecz by jeszcze głębiej rozumieć sens ludzkiego życia w perspektywie śmierci. Sięgamy, by czerpać wzory od tych, którzy potrafili dowieść swoim przykładem, że człowiek jest osobą, nie rzeczą, że suwerennej decyzji nikt nie jest w stanie złamać, że motywacja wiary w Chrystusa jest motywacją najsilniejszą. Dlatego to oni zwyciężyli i zawsze będą zwyciężać. Męczennicy za wiarę, męczennicy za Polskę.
prof. dr hab. Piotr Jaroszyński
Magazyn Polski, nr 8, sierpień, 2022