Słowo „naród" (i jego pochodne jak „narodowy" czy „narodowe") pojawia się czasem w najmniej oczekiwanych kontekstach i wychodzi z ust czy spod pióra najmniej spodziewanych osób. Dzieje się to również w ostatnich latach, w których dominowała polityka zdecydowanie antynarodową, dążąca do tzw. wejścia Polski do Unii Europejskiej.
Posunięciom rządu i uchwałom parlamentu towarzyszy potężny szum mediów ośmieszający wszystko to, co narodowe. Równocześnie jednak zaobserwować można przedziwne paradoksy. Oto w nazwach wielu instytucji, przedsięwzięć czy dokumentów słowo „narodowy" jest jednak obecne. Mamy więc Ministerstwo Edukacji Narodowej, o którym każdy uczeń wie, że jest antynarodowe. Mamy Narodowe Fundusze Inwestycyjne, o których każdy obywatel wie, że są antynarodową formą uwłaszczenia. Mamy wreszcie podpisaną ostatnio przez rząd Narodową Strategię Integracji (Warszawa 1997), o której naród nie wie nic. Co to wszystko znaczy?
Dlaczego słowa „naród" czy „narodowy" pojawiają się w tak nieoczekiwanych momentach? W celu wyjaśnienia sięgnijmy do pewnego tekstu: „Polacy! Wybiła godzina, gdy serdeczne marzenie ojców i dziadów waszych może się spełnić. Minęło półtora wieku od czasu, jak żywe ciało Polski rozdarto na części, ale duch Jej nie umarł. Żyła ona nadzieją, że przyjdzie chwila zmartwychwstania narodu polskiego..." Czyż słowa te nie są piękne, wzniosłe i jakże polskie? Każdy przyzna, że tak. Kiedy wobec tego zostały napisane? 14 sierpnia 1914 roku. A kto je napisał? Roman Dmowski, Józef Piłsudski, Wincenty Witos? Nie, to sam car Mikołaj II powiedział tak w swoim Pamiętniku. Car państwa, które dokonało rozbioru Polski, rozgrabiło jej ziemie i majątek, rusyfikowało młodzież, powstańców zsyłało na Sybir i mordowało, car tego państwa mówił w podniosłym tonie o zmartwychwstaniu narodu polskiego.
Dużo do myślenia daje fakt, że obok ludzi miłujących Ojczyznę i obok obojętnych kosmopolitów są jeszcze tacy, którzy w sposób perfidny grają na polskich uczuciach i mówiąc o narodzie naszym, mają na myśli narody obce - ich korzyści i cele. Tak właśnie robił sprytny Mikołaj i wzniosłych słów nie żałował.
Autorzy dokumentu Narodowa Strategia Integracji też słów nie żałują. Dużo mówią o Polsce i Polakach, ale jest to nowomowa z wyraźną przewagą słów zapożyczonych z greki i łaciny, np. integracja, racjonalizacja, strategia, informacja, akceptacja, tendencja, promocja, negocjacja, konsens, intensyfikacja, regulacja itd. Przez ponad pięćdziesięciostronicowy tekst trzeba się przedzierać jak przez największy gąszcz; zrozumieć go mogą najwyżej absolwenci szkół wyższych, a więc znikomy procent narodu. A może właśnie o to chodzi, by tylko nieliczni rozumieli?
Czytamy więc w dokumencie: „Poziom akceptacji społecznej dla integracji Polski z Unią Europejską ustabilizował się na poziomie 75-80% i wykazuje dalszą tendencję wzrostową" (VII, 7. 4a). Oznacza to, że już prawie cały naród popiera członkostwo Polski w Unii Europejskiej. Pogratulować. W normalnych jednak warunkach przed podjęciem decyzji „za" lub „przeciw" człowiek się zastanawia: musi rozumieć, o co chodzi, musi wiedzieć, jakie będą korzyści, a jakie zagrożenia. Pojawia się więc pytanie: Czy osiemdziesiąt procent polskiego społeczeństwa rozumie, czym jest Unia Europejska? Czy rozumie, jakie konsekwencje poniesie Polska po wejściu do Unii? Więcej - jakie konsekwencje poniesie tych osiemdziesiąt procent ludzi, którzy popierają przystąpienie Polski do Unii? Niestety, Polacy nie rozumieją tego, a są „za". Normalnie gdy człowiek czegoś nie rozumie, to mówi: „Nie wiem", nie jest ani „za", ani „przeciw". A jeśli sprawa jest pilna, to stara się jak najszybciej zdobyć odpowiednie wiadomości. Jeśli natomiast nie wie i jest „za", to cierpi na narodową chorobę bezmyślności.
Dokument to w pewien sposób potwierdza: „Akceptacja dla procesu integracyjnego oparta jest o płytki konsens" (VII, 7. 4). Pozwolę sobie wytłumaczyć, o co chodzi w tej części zdania, w którym na dwa słowa polskie występują cztery obce: społeczeństwo polskie zgadza się na przystępienie Polski do Unii Europejskiej, mimo że ma o tym bardzo mgliste pojęcie.
A zatem niech społeczeństwo posłucha dalej: „Oczekiwania społeczne wiązane z członkostwem Polski w strukturach UE, mimo ich postępującej racjonalizacji, są nadal idealizowane. Zderzenie z realiami konkurencji w ramach UE może wywołać negatywne reakcje szokowe, osłabiające pozytywne skutki członkostwa" (VII, 7. 4). A zatem społeczeństwo po wejściu do Unii dozna prawdopodobnie szoku. I co wówczas? Wpłynie to bardzo niekorzystnie na dotychczas przychylne nastawienie do Unii, tylko że będzie już po wszystkim, ponieważ wejście do Unii jest biletem w jedną stronę: one way ticket - jest wejście, ale nie ma wyjścia.
Można być „za", można być „przeciw", ale najpierw trzeba rozumieć, o co chodzi. W kwestii tak doniosłej dla państwa i narodu mamy prawo wiedzieć dokładnie i w języku ogólnie zrozumiałym, czy wejście do UE to będzie „pokój i dobrobyt" (I, 1. 4), czy też, jak się o tym coraz głośniej mówi, kolejny rozbiór Polski, i to za naszą zgodą.
Piotr Jaroszyński
"Patrzmy na rzeczywistość"
Pozdrawiam Andrzej Marek