Malthus pozostawił biednych samym sobie. Uznał bowiem, że sami są sobie winni, jeśli zakładają rodziny i mają dużo dzieci, nie mogąc rodziny utrzymać. Co więcej, twierdził, że przeciwko takiej postawie jest prawo naturalne i prawo Boże. W ten sposób zupełnie pogrążył ludzi biednych, zwłaszcza proletariat, czyli tych, którzy w poszukiwaniu pracy opuścili rodzinne wioski. Nie dał im bowiem nadziei na to, że ktokolwiek zlituje się nad ich rodzinami. A własna rodzina dla takich lokalnych emigrantów miała znaczenie wyjątkowe w perspektywie alienacji, jaka musiała towarzyszyć komuś, kto opuścił rodzinne strony. Gdy od tej rzeszy ludzi odwracał się Kościół anglikański, w którym Malthus był duchownym, nowa ideologia dostrzegła w tym szansę dla siebie. Był to socjalizm.
Właśnie socjalizm wykorzystał ludzką potrzebę nadziei na lepszą przyszłość w sytuacji, w której i nauka (ekonomia), i religia (anglikanizm) tej nadziei nie dawały, skazując olbrzymie rzesze proletariatu na bezwzględną walkę o przetrwanie. Wtedy pojawił się socjalizm z hasłem lepszego jutra dla robotników i ich rodzin. A to lepsze jutro będzie opierało się na tym, że nowy system ekonomiczny, oparty na wspólnej własności, dostarczy efektywniej środków do życia, zwłaszcza że nie brakuje ziemi pod uprawę. Taki był właśnie kontekst powodzenia ruchów socjalistycznych w drugiej połowie XIX wieku. Miał on podłoże nie ideowe (religijne), ale czysto ekonomiczne. Proletariat nie odrzucał religii w imię rozumu lub nauki, ale dlatego że ta religia, z jaką się stykał, nie dawała nadziei na przyszłość dla rodzin robotniczych. A takie nadzieje dawał socjalizm. Czy można wobec tego się dziwić, że socjalizm zdobywał coraz więcej zwolenników wśród rzesz ludzi wierzących?
Gdy więc Zachód wszedł na drogę neomaltuzjanizmu, dążąc do tego, by ludzi było coraz mniej, komunizm stanął, choć tylko na pierwszy rzut oka, w obronie rodzin. To prawda, że Lenin zadeklarował walkę z tradycyjnym modelem rodziny, ale już Stalin z takiego stanowiska się wycofał. Doszło nawet do tego, że w roku 1947 przedstawiciel Stalina, zabierając głos przed Komisją ds. Ludności ONZ, grzmiał: „Uważam to za barbarzyństwo, żeby Komisja dążyła do ograniczenia liczby zawieranych małżeństw lub dzieci urodzonych z prawego związku, w jakimkolwiek kraju i w jakimkolwiek czasie. Przy właściwej organizacji społeczeństwa można zapewnić warunki dla jakiegokolwiek wzrostu ludności” (W. Petersen, Malthus, Mexico 1984, s. 334).
I proszę, kapitalizm okazał się większym wrogiem rodziny niż komunizm. Przynajmniej w deklaracjach. Bo już wcześniej jeden z głównych ideologów marksizmu, Karl Kautsky, wyznawał z całą szczerością: „Nie jest problemem to, czy można czy nie można kontrolować przyrost ludności, lecz kiedy i w jaki sposób” (ibid., s. 335). I komu tu wierzyć?
Piotr Jaroszyński
Nasz Dziennik, 30 października 2014