Z okien samolotu stolica Kolumbii - Bogota (do roku 2000 jej pełna nazwa brzmiała Santa Fé de Bogota), przedstawia się bardzo malowniczo, ale nie wygląda na położoną zbyt wysoko. Jest to bowiem płaskowyż otoczony niewiele wyższymi górami. A jednak Bogota to druga najwyższej położona stolica świata, ok. 2600 m n.p.m. Pierwsze miejsce zajmuje La Paz w Boliwii (3600-4100), ale nie jest tak dużym miastem, bo liczy ok. 1 300 000 mieszkańców, a Bogota od 8 do 10 milionów, czyli 6 razy więcej niż Warszawa. Czy odczuwa się tę wysokość? Tak, po opuszczeniu samolotu doznać można lekkiego oszołomienia i ucisku z tyłu głowy. Kolumbijczycy radzą, żeby poruszać się wolno i nie wykonywać gwałtownych ruchów. Wielu z nich również czuje się niepewnie po przylocie z nizin, stąd ich rada jest bezcenna. A więc idziemy wolno, najpierw przez kontrolę graniczną, a potem po bagaż. Sprawnie, bez problemów.
Tygiel ras
Otwiera się przed nami nowy świat: Ameryka Południowa, Andy, Amazonia, równik. Już same nazwy sprawiają, że z przyjemnością sycimy oczy nowymi wrażeniami. Patrzymy więc na ludzi. Niektórzy są całkiem czarni, ale różnią się od Murzynów ze Stanów Zjednoczonych. To potomkowie niewolników, których przywożono z Afryki na zachodnie wybrzeże, a których uwolniono w roku 1852. Potem widzimy typ ludów miejscowych (indígenos), ale różnych z kolei od bardziej znanych nam Indian peruwiańskich, którzy są niżsi i mają mocniej wypchnięte kości policzkowe. Dalej rozpoznajemy karnację śniadą, jakby mocno opaloną, charakterystyczną dla krajów południowych. To są rasy pomieszane, białych z ludnością miejscową. A na koniec ludzie biali, tak biali, jakby cały czas mieszkali w Europie Północnej lub Centralnej, a to też są od pokoleń Kolumbijczycy.
Wjeżdżamy do miasta. Samochodów w Bogocie jest tak dużo, że od poniedziałku do piątku obowiązuje zasada Pico y Placa - na przemian jednego dnia wjechać może auto o parzystej, a następnego o nieparzystej końcówce numeru rejestracyjnego. Ruch i tak jest olbrzymi, tworzą się potężne korki. Co gorsza, ponieważ miasto położone jest w dolinie, więc łatwo zbiera się smog, który utrudnia oddychanie. Niektórzy z pieszych zakładają na usta białe maski, żeby chronić się przed trującymi wyziewami. Chcąc poruszać się szybciej, warto korzystać z komunikacji miejskiej, zwłaszcza z autobusów Transmilenio, które mają wydzielone dwa środkowe pasy, a system przystanków zorganizowany jest jak na stacjach metra, są więc bramki, po których przekroczeniu za jedną opłatą można korzystać z całej sieci. Ta sieć należy do państwa, natomiast pozostałe autobusy, busy i busiki, których jest bez liku, są prywatne i skutecznie wspomagają ruch miejski, obsługując również połączenia międzymiastowe. Są szybkie i tanie, korzysta z nich wiele osób. Mimo że większość z tych pojazdów jest starej daty, są czyste i zadbane, a kierowcy uprzejmi i towarzyscy.
Choć główne miasto ulokowane jest na płaskowyżu, to na zboczach okalających gór widać mniejsze osiedla, liczne domy i domki. Dopiero jednak gdy uda się nam tam wjechać, zobaczymy, że obok imponujących nawet rezydencji, w których mieszkają ludzie o wysokim prestiżu zawodowym (adwokaci, profesorowie, politycy, generałowie), toczy się zwykłe życie rolników, dla których głównym źródłem utrzymania jest hodowla krów. Przebywając na wysokości trzech tysięcy metrów, znajdujemy się w pejzażu nieomal polskim i o podobnym rytmie życia, które budzi się o świcie pianiem kogutów, poszczekiwaniem psów, a wieczorami gaśnie wśród porykiwania tak bliskich nam biało-czarnych stworzeń. Tylko ptaki są inne, zwłaszcza wróbel, pospolity, ale bardziej ozdobny od naszego. Mijani na drodze rolnicy chętnie odpowiadają na powitanie, życząc nie tylko dobrego, ale bardzo dobrego dnia (muy buenos días), a na pożegnanie, jeśli zawiązała się rozmowa, rzucają krótko: adiós.
Mafia rozgromiona
Gdy słyszymy słowo "Kolumbia", to dla tych, którzy nigdy tam nie byli, skojarzenie jest jedno, ale bardzo mocne: narkotyki. Kolumbia to plantacje koki, to handel kokainą, to przemyt kokainy, to wojna karteli narkotykowych między sobą i z siłami rządowymi. Taki obraz Kolumbii utrwaliły światowe media, obraz wygodny i łatwy do zapamiętania przez wszystkich, którym wystarczy powierzchowna znajomość świata, czyli przez większość. Jest to jednak obraz uproszczony, który nie oddaje nie tylko skomplikowanego kontekstu tej całej historii, ale również zaciemnia rzeczywistość samej Kolumbii, jej kultury, jej tragedii, jej walki i nadziei.
Mniej więcej od pięciu lat sytuacja jest w dużej mierze opanowana. Znikły plantacje liści koki, rozbite zostały główne kartele narkotykowe, wygasła produkcja kokainy, pozostał jednak narkotrafik, czyli przerzut narkotyków, produkowanych w innych krajach (głównie w Boliwii i w Peru), z Kolumbii do Stanów Zjednoczonych. To duży postęp w stosunku do tego, co działo się wcześniej przez bez mała 40 lat. W roku 1973 niejaki Gonzalo Rodríguez Gacha, zwany Meksykaninem, szef kartelu z Medellín, sprowadził bowiem do Kolumbii z Peru i Boliwii odmianę słodkiej koki, na bazie której zaczęto produkować kokainę. Powstały wielohektarowe plantacje i specjalistyczne laboratoria zatrudniające setki pracowników. Laboratoria dlatego, że biały proszek o nazwie kokaina nie jest po prostu ekstraktem z liści koki, ale efektem procesu chemicznego, w którym do zmacerowanych liści koki dodaje się benzynę, cement i eter (ufff!). Wartość czystego proszku na rynkach Stanów Zjednoczonych zaczęła osiągać cenę od 20 tys. do 100 tys. dolarów, czyli za dziesięć kilo można było otrzymać okrągły milion dolarów. W sumie zyski z handlu koką wahały się między dwoma a trzema miliardami dolarów rocznie, więc można sobie wyobrazić, ile nieszczęść musiały takie brudne pieniądze wygenerować w społeczeństwie kolumbijskim. Wojna między kartelami, wojna karteli z siłami rządowymi, porwania, korupcja, zabójstwa, przesiedlenia... W latach 1987-1990 zginęło wskutek zamachów czterech kandydatów na prezydenta, ginęli też szefowie mediów i dziennikarze (R. Pardo Rueda, La historia de las guerras, 2008). Od początku lat 80. ubiegłego wieku do roku 2004 Kolumbia była największym producentem liści koki na świecie, a także największym producentem i eksporterem kokainy. Ofiarą grup przemytniczych padali również spokojni rolnicy, którzy zmuszani byli przez kartele - nawet pod groźbą śmierci - do opuszczenia własnej ziemi. To z kolei skutkowało powiększaniem biedoty miejskiej, bo dla tych zdesperowanych ludzi jedynym ratunkiem była ucieczka do miast. Ale od tamtego czasu sytuacja uległa zmianie. Największe kartele narkotykowe, takie jak ten z Medellín czy Cali, już nie istnieją, bo zostały rozbite. Władze wdrażają w życie program powrotu "desplazados" do swoich gospodarstw, choć jest jasne, że nie idzie to łatwo. W miastach i przy wjeździe do miast lub osiedli rozlokowane są posterunki wojskowe, dzięki czemu mieszkańcy czują się bezpieczniej. Sytuacja wygląda na opanowaną, to bardzo wiele.
W realiach kolumbijskich oparcie się takiemu złu, jakim były kartele czy uzbrojone po zęby różne grupy guerrillas, wydawało się przekraczać ludzkie możliwości. Historia walk między różnymi oddziałami zbrojnymi sięga początków wybijania się przez Kolumbię na niepodległość (1819), gdzie oddziały te były zbrojnym zapleczem partii politycznych. W czasach nam bliższych szczególnie groźna była próba przejęcia kontroli nad Kolumbią przez komunistów, gdy z początkiem lat 60. ubiegłego wieku, po przeprowadzeniu rewolucji na Kubie (1959), wysyłano oddziały kubańskie do Wenezueli, Boliwii i Kolumbii, by i tam sprowokować przewrót marksistowsko-leninowski. Lewica, nie mając reprezentacji w parlamencie kolumbijskim, przenikała coraz mocniej do różnych grup zbrojnych, które przejmowały różnej maści ideologię lewicową: moskiewską, maoistowską, trockistowską. Na dodatek z Brazylii próbowano zaszczepić marksistowską wersję teologii chrześcijańskiej, tzw. teologię wyzwolenia. Sytuacja pod każdym względem była wręcz dramatyczna, zło nacierało praktycznie z każdej strony. Gdzie szukać ratunku?
Kolumbia pod opieką dwóch Serc
Furtka do pokonania zła biegła przez zdecydowaną i jawną współpracę państwa z Kościołem. W Kolumbii przepis konstytucji o rozdziale Kościoła od państwa nie jest interpretowany opacznie, jak choćby we Francji, gdzie państwo stara się maksymalnie usunąć wpływ Kościoła na życie publiczne; w Kolumbii przeciwnie, państwo i Kościół jako instytucje autonomiczne mogą właśnie współpracować, co jest szczególnie ważne w sytuacjach wielkiego zagrożenia. Politycy kolumbijscy zdają sobie sprawę z autorytetu, jakim cieszy się Kościół w ich kraju, co pozwala na szybkie docieranie z wiarygodną informacją tam, gdzie aparat państwowy nie jest aż tak skuteczny, jak choćby do wiosek ukrytych gdzieś daleko w dżungli czy w górach. Przyznawanie się osób publicznych do wiary nie przynosi im ujmy i nie jest traktowane jako wyraz fundamentalizmu. Szczególnym znakiem roli religii w życiu państwa jest poświęcenie Kolumbii przez przedstawicieli państwa i Kościoła Najświętszemu Sercu Pana Jezusa (po raz pierwszy w roku 1902, ale zostało zniesione w roku 1991 przez lewicę; odnowione w roku 2008, z dodaniem Niepokalanego Serca Maryi).
Religijność Kolumbijczyków robi wrażenie, zwłaszcza na przybyszach z tych krajów, gdzie kościoły są zazwyczaj zamknięte, a w czasie Mszy św. świecą pustkami. W Kolumbii kościoły są otwarte cały dzień, ludzie przychodzą, aby się modlić, licznie biorą udział w nabożeństwach, szczególnie imponująco wyglądają procesje, które pojawiają się na ulicach miast i miasteczek w zwykły dzień w samo południe ze śpiewem i modlitwą na ustach. Kolumbijczycy w modlitwie nie są ospali, ale mają swoistą werwę, zarówno gdy mówią, jak i gdy śpiewają. A same kościoły... Co za cuda! Jest to architektura z czasów kolonialnych, a więc jak najbardziej europejska, tyle że projektowana z wielkim rozmachem, bogato rzeźbiona i złocona. Jak architektura grecka znalazła ujście w Basenie Morza Śródziemnego, stąd po dziś dzień możemy podziwiać wspaniałe greckie świątynie czy teatry we Włoszech, w Afryce Północnej czy w Azji Mniejszej, tak również sztukę europejską czasów kontrreformacji odnajdziemy w Ameryce Południowej, i to nie pod postacią kopii, lecz oryginalnego jej przedłużenia. Wystarczy zajrzeć do takich świątyń jak najstarszy (poł. XVI w.) kościół pod wezwaniem św. Franciszka czy Nuestra Se–ora de las Aguas (poł. XVII w.). Zapierają dech, tak są śliczne. Na szczycie góry bieleje ponad miastem sanktuarium Monserrate. A cóż mówić o narodowym sanktuarium w Chiquinquirá (poświęconym Matce Bożej Różańcowej) czy kościele parafialnym w Villa de Leyva, znajdującym się u podnóża ogromnego masywu górskiego. Dla nas szczególnie wzruszające są często spotykane motywy polskie, jak obraz Miłosierdzia Bożego czy tablice, a nawet portrety upamiętniające pielgrzymkę bł. Jana Pawła II z roku 1986.
Polskie ślady
W Kolumbii nie ma zbyt wielu Polaków. Obecnie dziekanem Wydziału Filozofii i Literatury na Uniwersytecie La Sabana jest prof. Bogdan Piotrowski, członek Kolumbijskiej Akademii Języka (Academia Colombiana de la Lengua). Rzecz ciekawa, w Kolumbii nie odczuwa się żadnego uprzedzenia w stosunku do Polski. Przebywając w wielu innych krajach, doświadczamy, czasem wprost, a czasem podskórnie, że jest wobec nas jakieś złe nastawienie, tymczasem czegoś takiego w Kolumbii nie ma. Polska jest krajem europejskim, krajem bł. Jana Pawła II. Ten Papież otoczony jest zarówno czcią religijną, jak i szacunkiem intelektualnym. Stąd przyznanie się wobec Kolumbijczyków do polskości łączy się z bardzo miłą satysfakcją. A swoją drogą, takie doświadczenie pozwala mocniej uświadomić sobie, na jaką skalę i jak w sumie już długo trwa w wielu innych krajach, zwłaszcza zachodnich, wsączanie i szerzenie antypolonizmu, które stawia nas ciągle w rzędzie ludzi drugiej albo trzeciej kategorii. Tymczasem w Kolumbii Polacy mają dobre notowania, stąd jednostkom ambitnym i zdolnym nie jest trudno nawiązać kontakt z elitami kraju, który przecież ma wiele z nami wspólnego pod względem cywilizacyjnym. Wspólnie bowiem należymy do Kościoła katolickiego, który poprzez obraz człowieka, społeczeństwa, świata i Boga uformował nasze społeczeństwa, przyczyniając się do powstania specyficznej mentalności, różnej od mentalności o podłożu protestanckim czy prawosławnym, nie mówiąc już o innych religiach lub ideologicznym ateizmie. Jest to więc ciekawe odkrycie, które można rozpoznać dopiero dzięki bezpośrednim kontaktom.
Choć dzieli nas odległość, historia, przyroda, to Polacy i Kolumbijczycy mają wiele wspólnego, bo łączą nas elementy cywilizacji łacińskiej. Łączą, ale na poziomie kultury wysokiej, a więc tej kultury, którą w Polsce od ponad pół wieku systematycznie się niszczy i którą zaczęto niszczyć w Hiszpanii pod rządami socjalistów. Kolumbia odsłania przed nami elementy wysokiej kultury hiszpańskiej, co również jest cudownym odkryciem. Widać to nie tylko na przykładzie architektury z czasów kolonialnych (lub stylizowanej na wzór kolonialny), ale również w sposobie odnoszenia się ludzi do siebie. Przestronny rynek w Villa de Leyva otoczony jest właśnie takimi domami, z których wiele posiada patio, wewnętrzną, odkrytą przestrzeń, w której tryska mała fontanna i rosną śliczne, ozdobne rośliny. Można tam schronić się przed słońcem i wiatrem, uspokoić myśli, poczytać lub porozmawiać. Utrzymał się też dawny zwyczaj, że osoby zamożniejsze wystawiają obok domu niewielką kaplicę, w której sprawowane mogą być Msze Święte. W trakcie rozmów odpowiedź na pytanie ciągle posiada tę ładną formułę, której nie spotkamy już w Hiszpanii, a mianowicie "Si, se–or" albo "si, se–ora", czyli "tak, proszę pana", "tak, proszę pani", co brzmi szczególnie miło, gdy osobami używającymi tych pełnych zwrotów są dzieci i młodzież. Właśnie aktualny poziom kultury jakiegoś narodu poznajemy po tym, jakim językiem ludzie do siebie się zwracają, a zwłaszcza jakim językiem zwracają się dzieci do osób starszych.
Katolicka La Sabana
Choć Kolumbia leży w pasie równikowym i posiada jedną tylko porę roku, to ze względu na różnice wysokości, od nizin Amazonii aż po szczyty Andów (najwyższa góra Krzysztofa Kolumba wznosi się na 5780 m n.p.m., a wygląda imponująco, ponieważ znajduje się w odległości zaledwie 42 kilometrów od Morza Karaibskiego), obecne są w zasadzie wszystkie klimaty, od gorących pustyń po strefę wiecznego śniegu. Wpływa to na bardzo urozmaiconą szatę roślinną i na dostępność przesmacznych i świeżych owoców i jarzyn, ponieważ zawsze na którejś wysokości znajdują dla siebie dogodne warunki. Można więc zajadać się owocami tropikalnymi, nieznanymi ani w Europie, ani w Ameryce Północnej, jak la guayaba, el zapote czy lulo, ale nie brakuje tu także naszych owoców - jabłek czy gruszek. Przez cały rok ustabilizowana jest długość dnia i nocy. Świta około godz. 6.00, zmierzch zapada po 18.00. Są pustynie, ale także bardzo wilgotne dżungle. Gdy w Bogocie temperatura nie przekracza 20 st. C, to już dwie godziny jazdy samochodem na południe wystarczą, aby temperatura podniosła się do 40 st. C w cieniu. Ta różnorodność stanowi wielkie bogactwo Kolumbii, choć dopiero od niedawna dzięki opanowaniu sytuacji politycznej nie tylko turyści, ale i sami Kolumbijczycy mogą względnie swobodnie podróżować i napawać się urokami tego pięknego kraju.
W Bogocie jest prawie 50 uniwersytetów, 11 państwowych i 36 prywatnych. W miasteczku Chia, północno-wschodnim przedłużeniu Bogoty, został założony w początkach lat 70. katolicki uniwersytet La Sabana. Liczy obecnie ok. 8 tys. studentów. Przyglądając się życiu uniwersyteckiemu na kampusie położonym z dala od hałaśliwego miasta, o ładnej, niskiej, stylizowanej architekturze, zadbanej zieleni, widzimy, że uniwersytet jest swoistą enklawą, gdzie można spotkać ludzi należących do różnych pokoleń, ale zawsze młodych duchem, bo łączy ich wspólny szacunek dla prawdy i rozwoju intelektualnego. Uniwersytet La Sabana to z pewnością perła współczesnej kultury kolumbijskiej.
Samolot rozpoczyna kołowanie. Na horyzoncie widać Andy. Chciałoby się jeszcze zobaczyć wiele uroczych miejsc, spotkać tylu ludzi, chętnych, otwartych, inteligentnych. Może następnym razem. Adiós!
Piotr Jaroszyński
2. Szkoda, że słuchała Pani tak pobieżnie mojego wykładu. Nie chodziło o to, żeby dziś posługiwać się starożytną greką i łaciną jako językami żywymi. Polacy źle mówią po polsku m.in. dlatego, że nie znają greki i łaciny. Ale - podkreślam - nikt Pani nie zmusza ani do Mszy po łacinie, ani do studiowania greki i łaciny. Są jednak tacy, którzy chcą i którym to bardzo wiele da.
Młodzież jest niewinna. To my się poprawmy i zamiast głupot zajmijmy się czymś mądrym np Greką. Młodzież idzie naszymi śladami.
Jaroszyński dobrze gada. Rzuca perły przed nas.