Dziś natomiast, dzięki łączom elektronicznym i satelitarnym, nie wychodząc z domu, stajemy się widownią wielomilionową, a nawet, w niektórych wypadkach wielomiliardową. Jest to niewątpliwie wielkie osiągnięcie współczesnej techniki, które przynieść może wiele dobrego: najnowsze wiadomości, transmisje ważnych wydarzeń, relacje z różnych części naszego globu, wartościowe filmy i reportaże. Obok dobrych stron, masowe media niosą jednak wiele zagrożeń, przyczyniając się do pomnożenia różnych chorób cywilizacyjnych. Choroby te nie dotyczą tylko samych odbiorców, ale również wykonawców medialnych widowisk, głównie zaś ich bohaterów, ludzi sławnych, zwanych gwiazdami.
Gwiazdy błyszczą w mediach, wyglądają na opromienione szczęściem, choć niedosiężne ideały. To prezenterzy, aktorki, politycy, piosenkarze i modelki. Gdy ukazują się na ekranie, widowni aż dech zapiera, zaś gwiazdy, czując utkwiony w nie wzrok milionów, pną się jeszcze wyżej, by spijać nektar sławy. A potem stają się wyrocznią. Jako nieomylne autorytety znają się na wszystkim: na polityce, sztuce, moralności i religii. Służą też przykładem z własnego życia, często bujnego i niepozbawionego pikanterii. Chlubią się rozwodami, odmienną orientacją seksualną, postępową ideologią, znajomościami, a nawet przynależnością do sekt. Gwiazda, aby utrzymać się na firmamencie, musi być ciągle obecna medialnie, zbyt długa przerwa w tym zakresie grozi utratą popularności. A wspiąć się ponownie na szczyty nie jest łatwo. Gwiazda daje z siebie wszystko, aby być „na topie”, aby o niej mówiono, aby ją pokazywano. W pewnym momencie gwiazdor staje się zakładnikiem własnej popularności, musi cieszyć się sławą i nie ma ceny, której by za nią nie zapłacił. Nierzadko rzuca na szalę całe swoje życie, odstawiając na bok rodzinę, przyjaciół, moralność, wiarę. Sława staje się celem samym w sobie, lecz celem jakże zwodniczym. Przychodzi moment, w którym gwiazda musi się wypalić. Ale – jak mawia się dziś – „show must go on”, spektakl musi trwać nadal, wszak chętnych zostać gwiazdą nie brakuje. Nowi, żądni popularności kandydaci wspinają się coraz wyżej i wyżej, aby dostać się na firmament sławy. Tylko nieliczni staną się gwiazdami, inni nie zdążą zabłysnąć, by spalić się w przedbiegach.
Czy historia naprawdę nie zna podobnych wypadków? Wydaje się, że tak, choć na mniejszą skalę podobne zjawisko miało już miejsce. Ofiarami sławy byli... gladiatorzy. Tadeusz Zieliński, światowej sławy filolog, wyborny znawca historii i kultury klasycznej, opisuje, jak w Imperium Rzymskim miejsce greckiego teatru, wyczulonego na sprawy ludzkie, zajęła arena, na której – w przeciwieństwie do amfiteatralnej sceny – rozgrywały się wyłącznie krwawe dramaty. Już nie królewska tragedia, nie subtelne słowo, nie szlachetna modlitwa, ale brutalna walka ludzi z ludźmi bądź ze zwierzętami zajmowała oczy, wyobraźnię i uwagę widowni.
Zbudowanie areny było w podbitych prowincjach wręcz wymogiem ideologicznym. Usłużni lokalni karierowicze prześcigali się w budowaniu aren na wzór rzymski nawet w Grecji – ojczyźnie teatru. Masy trzeba czymś zająć, najlepiej rozrywką niewybredną i prymitywną. Okazuje się jednak, i to jest zastanawiające, że wielu gladiatorów rwało się do walki, mimo ryzyka, mimo odniesionych ran, mimo cierpień. Tadeusz Zieliński wyjaśniał: „Jak dzisiejsi toreros [torreadorzy], tak starożytni gladiatorzy byli ulubieńcami publiczności: być w razie zwycięstwa, i nawet w razie pięknej, chlubnej śmierci, ośrodkiem namiętnej uwagi wielotysięcznego ludu – to było przecież taką nagrodą, która przeważała wszystkie mozoły i trudy. A popularność gladiatorów była zaiste ogromna: świadczą o niej napisy i wizerunki, poczynając od kosztownych mozaik do najskromniejszego rysunku, niezgrabnie wyrytego naiwną, przypuszczalnie kobiecą ręką – i te ostatnie nawet jeszcze w większym stopniu od pierwszych” (Cesarstwo Rzymskie, Warszawa 1995, s. 221).
To tłumaczy, dlaczego gladiatorami byli nie tylko niewolnicy, ale również wolontariusze. Tak, byli też dobrowolni gladiatorzy. Człowiek opętany pragnieniem sławy gotów jest skoczyć drugiemu człowiekowi do gardła, rozszarpać dzikie zwierzę, zaryzykować swoje zdrowie i życie, moralność i wiarę. Tylko po to, aby być przedmiotem uwielbienia i namiętnej rozrywki tłumów, by skupiać na sobie czyjąś uwagę.
Wprawdzie dzisiejsze igrzyska medialne nie wymagają od ich bohaterów poświęcania aż swego życia (z ekranów telewizyjnych lub kinowych tryska na nas co najwyżej czerwony... ketchup), ale walka o sławę jest równie bezwzględna, jak i dawniej.
Grecki mędrzec, Demonaks, patrząc na budowaną naprędce arenę, wypowiedział pełne goryczy słowa: „Naprzód powinniście zburzyć ten oto ołtarz”. A był to ołtarz Miłosierdzia, który wznosił się na rynku ateńskim. Ołtarz był znakiem wysokiej kultury, arena – jej upadku.
Wiele współczesnych gwiazd to ludzie rzeczywiście utalentowani. Jednak warto, by pamiętali, uczestnicząc w wyścigu o popularność, że arena nigdy nie powinna zastąpić ołtarza, by żądza sławy nie odebrała im rozumu i godności.
prof. dr hab. Piotr Jaroszyński
Magazyn Polski, nr 7, lipiec 2021