Dworek w Żelazowej Woli to chyba najsłynniejszy polski dworek, znany i rozpoznawany nie tylko w naszym kraju, ale i na świecie. Dzieje się tak za sprawą Fryderyka Chopina, który tu właśnie się urodził i spędził swoje pierwsze lata życia. Należy jednak pamiętać, że ów dworek, nie był pierwotnie samodzielną budowlą, lecz oficyną, czyli tylko częścią większego zespołu obiektów, zwanych dworem Skarbków.
Wyobraźmy więc sobie cały dwór, od którego frontu po bokach odchodzą dwie jakże wdzięczne oficyny. Przecież to musiało być istne cudo architektoniczne! Niestety, front został strawiony przez pożar w roku 1812, a prawa oficyna w czasie I wojny światowej. I tak została mała perełka, która jednak posiada tyle uroku, że z powodzeniem symbolizuje tę swoiście polską enklawę, w której rodzili się wieszczowie i mistrzowie. Bo przecież w dworku urodził się nie tylko Chopin, ale i Kościuszko, Mickiewicz, Słowacki, Norwid, Wincenty Pol, Paderewski, Piłsudski, Żeromski i wielu innych. Dziś dworek Chopina, to muzeum, wypełnione pamiątkami, nie zawsze szopenowskimi, ale oddającymi to, co nazwać można genius loci, czyli geniuszem miejsca polskości. Mając w oczach ów dworek, jego otoczenie w postaci parku i ogrodu, a także prześliczne wnętrze, musimy zapytać, co się stało z polską architekturą? Dlaczego architektura ta nie tylko nie jest polska, bo nie zawiera nic z charakteru tego, co w Polsce budowano, ale jest wręcz tak strasznie brzydka? Te klockowate domki i domy, te duże bloki i te małe bloczki, z płaskimi dachami, gdzie nie ma żadnych proporcji, które nadawałyby całości jedność, a tym samym i piękno, są jakby nie z naszego świata, tak jakbyśmy mieli do czynienia z inwazją obcej nam cywilizacji. Dlaczego? Skąd to? Odpowiedź na te pytania jest złożona.
Po pierwsze, komunizm traktował architekturę jako narzędzie walki z wrogiem klasowym i zarazem jako sposób na wykreowanie, a właściwie wyprodukowanie nowego społeczeństwa, które z przeszłością nie miałoby nic wspólnego. Walka polegała na tym, że tradycyjnie polska architektura miała zostać całkowicie zniszczona, by w jej miejsce powstała architektura nowa, dostosowana do wizji nowego człowieka, bez rodziny, poza narodem i przeciwko Bogu.
Był to więc celowy proces. Czego nie zniszczyła wojna, mieli zniszczyć ludzie lub przyroda. Jacy ludzie? Ci, których spotkać można w każdym społeczeństwie i w każdej epoce. Są to złodzieje i ciemnota. Jaka przyroda? Ta, przed którą człowiek nie będzie w stanie zabezpieczyć choćby własnego domu, zostawiając dziurawy dach i połamane rynny. Wówczas woda, kropla po kropli, zniszczy ściany, sufity i podłogi. I właśnie w PRL-u mieliśmy do czynienia z taką sytuacją, że gros ocalałych po wojnie zabytków naszej architektury polskiej zostało wydanych na pastwę złodziei albo przekazano je na cele, które musiały doprowadzić do zmiany charakteru użytkowania budynku (np. szkoła lub przychodnia, nie mówiąc o kółku rolniczym czy magazynie na nawozy sztuczne), albo też zostawiono je same sobie, czyli otworzono na niszczące działanie czynników atmosferycznych. Ale właścicielom ich nie oddano.
I tak zmarniały perełki polskiej architektury, czasem wręcz nie został przysłowiowy kamień na kamieniu. Przetrwały tylko nieliczne dwory, zamieniane czasem na muzea, i pałace, które komuniści przerobili na ministerstwa, bo to przecież oni byli teraz nowymi panami. Lud wepchnęli do bloków, a sami zajęli siedziby magnaterii czy bogatego mieszczaństwa – pałace i stare, zabytkowe kamienice.
Minęło 25 lat od upadku komunizmu. Nie ma już ideologii, wedle której piękno, ład, czystość to główny wróg klasowy. A jednak gdy jedziemy przez Polskę, samochodem lub pociągiem, to nie możemy się nadziwić, dlaczego ta architektura nadal jest taka brzydka, dlaczego nadal straszy? Oczywiście, gdzie stały bloki, tam stoją nadal, ale żeby w nowym prywatnym budownictwie nie nawiązywać do tradycyjnych motywów polskich, lecz nadal stawiać prostopadłościany z płaskim dachem albo jakieś powymyślane graniastosłupy, to już naprawdę trudno pojąć. Trudno? Może nie do końca. Bo przecież trzeba zapałać miłością do kultury, a więc i architektury polskiej, żeby w niej widzieć swoje korzenie i przyszłość.
Czy naprawdę taki dworek jak ten w Żelazowej Woli jest aż tak skomplikowany architektonicznie, żeby w Polsce nie wyrosły tysiące, dziesiątki tysięcy nowych dworków? Przecież to byłby inny kraj. Dominowałyby w nim domy, z których każdy miałby swój salonik i pianino, bibliotekę i serwantkę, a może i kilka obrazów przypominających utracone ziemie I Rzeczypospolitej, jakieś mapy Wilna lub Lwowa, pejzaż Niemna lub Dniestru? Gdy ktoś przychodzi na świat w takim domu, to ten dom będzie dlań symbolem całej ojczyzny na całe życie. Do takiego domu będzie zawsze chciał wrócić, jak Tadeusz, który gdy «końca nauk doczekał nareszcie», wraca do domu «i okiem chciwie ściany starodawne ogląda czule, jako swe znajome dawne. Też same widzi sprzęty, też same obicia, z którymi się zabawiać lubił od powicia. [...] I też same portrety na ścianach wisiały [...] I zegar kurantowy».
Gdy więc słuchać będziemy muzyki Chopina, a może wybierzemy się na normalny koncert, gdzie wystąpi żywy artysta, który zagra na prawdziwym instrumencie, to pomyślmy, że muzyka ta była zakorzeniona w polskim dworku, który promieniał jakąś siłą niezwykłą, kulturą najwyższych lotów, kulturą słowa i dźwięku, wiersza, pieśni i muzyki. I wtedy warto też zastanowić się, czy nasze domy i mieszkania są enklawą polskości, czy nawiązujemy, choćby w minimalnym stopniu, do naszej pięknej tradycji, która sprawiała, że kto w niej przyszedł na świat, to musiał być zauroczony polskością. Bo nie jest to aż tak trudne, aby nasze gniazda nabrały cech polskich, nawet jeśli są niewielkie i skromne, to przecież można je ożywić, opromienić. A kogo stać na coś więcej, i obudowuje się sztuką bez gustu i bez historii, to naprawdę grzeszy jako Polak. W domach polskich nawet ściany mają mówić po polsku!
prof dr hab. Piotr Jaroszyński
Magazyn Polski, nr 7, lipiec 2014
Inaczej dusza oddycha.