Lektura pism z Polski przerażająca. Już jest zupełnie jak w Sowietach, już nic polskiego nie ma – carskie czasy to była rozszalała wolność, gdy ją porównać z tym niewolniczym upodleniem, do którego doprowadzili bolszewicy Polaków.
Jakiś ślad czegoś dawnego jest w rysunku, o ileż lepszym niż sowieckie bohomazy, a raczej stalinomazy, ale artykuły wstępne – zgroza, po prostu odpisane z „Prawdy”, „Krasnoj Zwiezdy”. Prezenty dla Stalina, [Jarosław] Iwaszkiewicz podlizujący się jakąś rosyjską przeszłością, nowe książki – same przekłady z sowieckiej makulatury, zdziecinniały, zidiociały, nieszczęsny [Jerzy] Szaniawski i do tego wisielczy humor na temat picia i rzygania, bo z niczego innego nie wolno żartować. Nie można się z takiego upodlenia podźwignąć, jak nie można się odrodzić po latach złodziejstwa. Ci ludzie są ofiarami, ale skazanymi na śmierć moralną. Ich życie jest to swego rodzaju Oświęcim.
Fragment pochodzi z „Dzienników”, t. 1, 17.01.1950 r.
Dziś aż trudno nam uwierzyć, jaką cenę musiało płacić środowisko literackie w czasach stalinowskich za to, by nadal istnieć w obiegu publicznym, a więc by mogły ukazywać się drukiem ich książki lub artykuły, by mogli brać udział w konferencjach, korzystać z domów pracy twórczej. Był to czas, kiedy system żądał całkowitej lojalności, całkowitego upodlenia. A potem? Jedni mieli wyrzuty sumienia, inni topili pamięć w oceanie alkoholu, jeszcze inni udawali, że nic się nie stało, bo takie były czasy, a Naród zapomni. Oczywiście, czasy się zmieniły, a Naród zapomniał. A jednak trująca moc artystycznego kłamstwa napsuła nam wielu ludzi, zbyt wielu. Oczywiście, pisarz to nie święty, ale czy można zupełnie zlekceważyć prawdę?
Piotr Jaroszyński
Nasz Dziennik, 7 lipca 2014