Bardzo dużo racji mieli nasi przodkowie, którzy mówili, że mąż i żona powinni wyznawać tę samą religię. Było w tym z pewnością o wiele więcej sensu niż w obecnym pustosłowiu o siostrzanych duszach, duchowym pokrewieństwie i aurach w identycznym kolorze. W rzeczywistości bowiem im mocniejszy jest kontrast między kobietą a mężczyzną, tym słabszy będzie między nimi konflikt.
Im bardziej różnią się ich usposobienia, tym lepiej. Dusza żony nie może przecież być siostrzaną duszą; rzadko kiedy jest to bodaj dusza kuzynki. Mało jest małżeństw o dokładnie identycznych upodobaniach i temperamentach; generalnie biorąc, nie są one szczęśliwe. Lecz posiadanie tych samych fundamentalnych zasad; uważanie tego samego za cnotę (obojętnie, czy się ją praktykuje, czy zaniedbuje), uważanie tego samego za grzech (nieważne, czy karze się go, czy wybacza, czy może z niego kpi); wreszcie, uważanie tego samego za obowiązek i tego samego za hańbę – to jest naprawdę niezbędne, by małżeństwo, w granicach rozsądku, mogło być udane i szczęśliwe. Łatwiej to osiągnąć, gdy małżonków łączy wspólna religia, niż gdy łączy ich wspólna aura. To samo zaś, co odnosi się do małżeństwa, odnosi się też do narodu. Naród o mocno zakorzenionej religii będzie tolerancyjny. Naród bez religii będzie bigoteryjny.
Fragment pochodzi z: „Obrona człowieka”.
Dziś najczęściej wymienianą przyczyną rozwodu nie jest zdrada czy brak miłości, ale „rozbieżność charakterów”. Brzmi to całkiem infantylnie, bo traktuje małżonków jako osoby nie w pełni dojrzałe, czyli pozbawione możliwości samokontroli, w tym panowania również nad własnym charakterem. Chyba że owa „rozbieżność charakterów” ukrywa coś jeszcze głębszego, czego ustawodawca nie uwzględnił. Jest to rozbieżność duchowa, która bez religii traci swój fundament, właśnie te zasady, które potrafią załagodzić konflikty, a ludzi czynią sobie nad wyraz bliskimi.
Piotr Jaroszyński
Nasz Dziennik, 18 września 2014