Wszyscy na ogół są zgodni, że cokolwiek robiła rewolucja francuska, mocno z tym przesadzała. Co do mnie, mam raczej wrażenie, że rewolucja francuska, tak jak francuski befsztyk, dotarła zaledwie do fazy półsurowej. Nie została dokończona.
O wiele za bardzo polegała na negacji; była po brzegi pełna owej „negatywnej moralności”, opartej na zakazach i tabu, na którą dziś tak utyskują artyści i anarchiści. Zaczęła od zdrowej idei, że wszyscy powinni stać się obywatelami – to jest pełnoprawnymi dziedzicami kultury. Skończyła na tym, że wydziedziczyła ludzi mniej więcej z połowy cywilizacyjnych osiągnięć. Nie dość, że próbowała (zresztą daremnie) zniszczyć religię, będącą przecież duszą cywilizacji, to w dodatku zniszczyła wiele rzeczy, które nigdy nie powinny były przepaść – wręcz przeciwnie, należało je rozbudować i rozciągnąć na całe społeczeństwo. Weźmy na przykład rodowe barwy i piękne stroje. Przecież zamiast odbierać je szlachcie należało dać je zwykłym ludziom. Rewolucja powinna była wykreować obraz śmieciarza odzianego w złotogłów i pyszniącego się radosnymi kolorami, wizję czyściciela kominów ze wspaniałym piórem przy kapeluszu, portret sprzątaczki obwieszonej jak choinka lśniącymi klejnotami. A co zrobiła? Ubrała księcia w nudny cylinder i trywialny surdut. Skutek widzimy do dziś w postaci bezbarwnych, pożałowania godnych książąt, z trudem odróżnialnych od tła.
Fragment pochodzi z „Obrony wiary”
Rewolucja francuska była wcieleniem socjalizmu, który tępi wszystko, co w człowieku i w społeczeństwie wyrasta ponad przyziemność i przeciętność, jak religia i kultura wysoka. Jedna i druga wymaga od nas wysiłku, ale odwdzięcza się potem stokrotnie, tworzy bowiem świat, w którym nasz duch ma czym oddychać, a pokolenia mają do czego wracać: tak i my wracamy z podziwem do kultury greckiej i gotyckich katedr, a z niesmakiem patrzymy na socjalistyczną tandetę.
Piotr Jaroszyński
Nasz Dziennik, 17 kwietnia 2014